Rangun
Jezioro Inle
Kalaw
Mandalay
U Bein Bridge
Bagan
Ngapali
Porady
Nigdzie jeszcze na świecie, nie spotkałam tak bezinteresownych, szczerych i dobrych ludzi jak w Birmie. Być może, spowodował to fakt, iż do tej pory, kraj ten ze względu na sprawowanie bezwzględnych rządów junty wojskowej, (która zresztą skutecznie ograniczała ilość odwiedzających Birmę), omijany był przez turystów szerokim łukiem. Tubylcy nie wyrobili w sobie jeszcze nawyku żerowania na przybyszach z zachodu, nie są opętani wizją pieniądza, łatwego zarobku.
Orwell dawno temu opisując Birmę, napisał „kobiety smarują twarze jakąś dziwną żółtą mazią”. Współczesna Birma nie wiele zmieniła się od czasów, w których zachwycał się nią Orwell. To kraj, gdzie kobiety wciąż smarują twarze pastą z korzeni thanaki, a mężczyźni noszą longyi!- męskie sukienki.
Birma położona jest w Azji Południowo- Wschodniej. Graniczy z Chinami, Tajlandią, Indiami, Laosem oraz Bangladeszem.
Zamieszkują ją wyznawcy buddyzmu, muzułmanie, chrześcijanie, oraz wyznawcy animizmu.
My odwiedziłyśmy Birmę w 2012 r., niespełna rok po tym, jak junta wojskowa po latach reżimu przekazała władzę cywilom. Uwolniono większość więźniów politycznych (w tym walczącą z dyktaturą wojskową Aung Suu Kyi), kraj otworzył się na inwestycje, oraz dopuszczono do wolnych wyborów parlamentarnych.
Po upadku junty, wiele się w Birmie zmieniło. W domach wieszane są plakaty bojowniczki o demokrację Suu Kyi i jej czczonego ojca Aung San, na ulicach można już zauważyć pojedyncze osoby rozmawiające przez telefon komórkowy (za czasów rządów junty, która zresztą przejęła i zmonopolizowała wszystkie interesy w kraju, tel. komórkowy kosztował około 4000$, zaś karta sim… 1000$), Birmańczycy nie boją się już opowiadać o bestialskim traktowaniu swoich rodaków przez poprzedni rząd. Mówią, chociaż wciąż przyciszonym głosem…
Do Birmy dotrzeć mogłyśmy jedynie drogą powietrzną, gdyż wszystkie granice lądowe były zamknięte (dokładnie przez port lotniczy w Rangunie, rejs Bangkok- Rangun).
W trakcie naszego pobytu w Birmie, ze względu na niestabilną sytuację wewnętrzną kraju, północne stany, oraz graniczący z Indiami stan Chin, były zamknięte dla turystów.
W Rangunie, przywitał nas plakat z oryginalnym hasłem „Myanmar warmly welcome”. Birmańczycy, jak zauważyłyśmy później, uwielbiają robić błędy gramatyczne. Nierzadko, ciężko było nam się połapać nawet w menu.
Bezpośrednio z nowoczesnym terminalem międzynarodowym graniczy obskurny budynek pełniący rolę terminalu krajowego. Obdrapane plastikowe krzesełka, ręczna waga, brak komputerów, odręcznie pisane bilety…
Na zewnątrz kilku właścicieli zdezelowanych aut żuje betel, kilku wojskowych przechadza się nieśpiesznym krokiem. Wsiadamy do jednej z „taksówek” i zostawiając plecaki w biurze linii lotniczych, wyruszamy na błyskawiczne zwiedzanie miasta.
Yangon, do niedawna znany, jako Rangun, od 1886 do 2005 r. pełnił funkcję stolicy Birmy. Jak każda azjatycka metropolia, Yangun tętni życiem a egzotyka miesza się z nowoczesnością. Nie sposób jest nie zauważyć starych, przepięknych, ale niestety zaniedbanych budynków. Kiedy 1996 rok ogłoszono rokiem turystyki, rząd wydał nakaz odnowienia fasad budynków( na własny koszt) zupełnie nie przejmując się faktem, iż większość mieszkańców żyła w skrajnym ubóstwie.
Najczęściej odwiedzanym miejscem przez turystów w Yangonie jest górująca nad miastem stupa Schwedagon, która zaliczana jest do najświętszych miejsc w Azji. Przechowywanych jest w niej podobno 8 włosów Buddy, przywiezionych przez kupców z Indii.
Ulice Yangonu to mieszanina zapachów, kolorów i ludzkich uśmiechów. To jazgot klaksonów, nawoływania sprzedawcy betelu, uliczne księgarnie, stragany z owocami, mężczyźni w narodowym stroju longyi, sok z trzciny cukrowej, warkot zdezelowanych pickupów…
Z Yangonu wyruszyłyśmy nad jezioro Inle. By zaoszczędzić czas, po uprzednim zarezerwowaniu lotu (w Birmie obowiązuje polityka pieniężna gotówkowa, nie można, więc wykupić biletów online) i odebraniu biletów u przedstawiciela linii, w późnych godzinach popołudniowych zajmowałyśmy miejsca na pokładzie samolotu birmańskich tanich linii lotniczych…
Jeżeli chodzi o loty krajowe, to na chwilę przed odlotem pojawia się pracownik z tablicą, na której wypisane są detale rejsu. Nie istnieją elektroniczne tablice informacyjne. Bagaż ważony jest ręcznie, a bilety wypisywane są długopisem na papierowych druczkach.
Po wylądowaniu w Heho i wynajęciu taksówki (pół godziny jazdy) dotarłyśmy do miasteczka Nyangushwe, nad jeziorem Inle. Miasteczko z jedną, główną (nie oświetloną) ulicą, kilkoma „restauracjami” oraz kilkunastoma hotelami, stanowi główną bazę turystyczną w rejonie Inle.
Hotele (zresztą jak w całej Birmie) są szalenie drogie. W Nyangushwe znaleźć można jedynie dwie budżetowe noclegownie, w których cena obskurnego, dwuosobowego pokoju waha się od 40 do 45$ za dobę! W pozostałych hotelach koszt noclegu to wydatek powyżej 100$.
Idylliczna sceneria, targ na jeziorze, domy na wodzie, rybacy, wszystko to składa się na niesamowitą atmosferę tego miejsca.
Przed wiekami lud Intha zamieszkał na jeziorze.
Przywieziono ziemię, założono wioski, oraz pływające poletka uprawne. Do bambusowych tyczek doczepiane są maty, które spoczywają na bambusowym rusztowaniu. Na maty sypany jest żyzny muł, a kiedy konstrukcja nasiąknie wodą, tonie. Wtedy nakładane są kolejne warstwy, aż utworzą one sztuczną wysepkę. Tylko tutaj o świcie można podpatrzyć rybaków, którzy do wiosłowania używają nóg!
Stojąc na rufach bardzo długich i wąskich łodzi, oplatają jedną nogą wiosło, które służy im jednocześnie za napęd i ster. Do łowienia używają stożkowatych koszy, do których napędzają ryby tłukąc kijem o taflę wody.
Za niewielką opłatą można wynająć łódkę, i opłynąć jezioro. Jest to świetny pomysł na podpatrzenie życia mieszkańców wiosek, rybaków, oraz zwiedzenie głównych świątyń.
To właśnie na jednej z takich łódek, podczas błogiego rejsu wokół jeziora, po raz pierwszy doszło do niezbyt przyjemnego incydentu. Po raz pierwszy, ponieważ tych mało przyjemnych dla nas chwil, w Birmie było co najmniej kilka… Referuję tutaj w szczególności do naszej krótkiej wymiany zdań z pewnym mnichem…
Kiedy ulewny deszcz zmusił nas do zacumowania pod mostem, nasz sternik postanowił skorzystać z okazji, i nieśmiało nawiązał rozmowę. Przypatrując się bacznie to mnie, to Agnieszce, oczywiście nie mógł zaryzykować innego pytania, jak standardowe”how old?”. Już od jakiegoś czasu unikamy tego rodzaju pytań, zrozpaczona, więc spojrzałam bezradnie na Agę. Ta patrzyła na mnie wymownie. Zebrałam się więc w sobie, i kiedy 24letni chłopak (który jak nam powiedział, zdążył już zostać ojcem trójki dzieci, no bo w tym wieku…) powtórzył pytanie, zwyczajnie skłamałam, że nie rozumiem. Na co on zareagował podniesionym głosem, – how old, how old, you!. A, how long?. -No nie wiem jak długo musimy pozostać pod mostem, aż przestanie padać, odpowiedziałam. No, no, you, how old, pokrzykiwał dość agresywnie. -No przecież mówię ci, że nie wiem jak długo. Mniej, więc w takim stylu przebiegała nasza konwersacja przez następne kilka minut. Skończyło się na tym, iż mocno już poirytowany i zrezygnowany rozmówca wymownie przewracając gałkami ocznymi (z miną, o matko, co za idiotka), oraz machając ręką w geście rezygnacji, po raz ostatni, tym razem spokojnie powtórzył pytanie, a kiedy dławiąc się śmiechem wciąż udawałam, że nie wiem, o co mu chodzi, zwyczajnie zamilkł.
Konkluzja jest taka, że kobieta z dwojga złego, woli być brana za idiotkę, niż za starą pannę!
Kolejne dni upłynęły nam na rowerowych przejażdżkach po otaczających jezioro wioskach.
W końcu nauczyłyśmy się, jak poprawnie nakładać tanakę (żółta pasta pozyskiwana z gatunku drzewa thanakha, stosowana jako makijaż, oraz filtr przeciwsłoneczny), która w Birmie jest absolutnym hitem. A my do makijażu, jaki by on nie był, mamy słabość.
Co prawda wciąż miałyśmy problem z nałożeniem tanaki tak, aby na twarzy powstały piękne wzory, ale mimo to, w takim makijażu, zaczepiane byłyśmy już nie tylko przez mężczyzn, ale również kobiety, które wykrzykiwały za nami „lade,lade” co oznacza piękna:)
Jedną z atrakcji turystycznych w okolicy, są mocno reklamowane gorące źródła.
Nic nadzwyczajnego. Dwa baseniki z gorącą wodą i barem z wiecznie gdzieś znikającym barmanem.
Kilka kilometrów od Nyangushwe, znajduje się słynny drewniany monaster Shwe Yan Pyay.
Prowadzi do niego asfaltowa droga, a dotarcie na miejsce na rowerach zajmuje kilkanaście minut. Rozsławiły go tysiące zdjęć przedstawiających młodych mnichów wyglądających przez przepiękne okrągłe okna. Niestety, zdjęcia kadrowane są zazwyczaj tak, aby nie ukazać brzydkiego tła. Tak naprawdę, klasztor na palach usytuowany jest przy głównej drodze, i otoczony brzydkimi budynkami.
Restauracje serwują przepyszne ryby, oraz namiętnie sok z … avocado, a raczej avacado.
Z Inle wyruszyłyśmy do Kalaw. Stacja znajduje się kilka kilometrów od miasta. Najwygodniej jest tam dotrzeć taksówką- mini pickupem.
Bilet w upper class kosztował $3, natomiast w lower klas (oczywiście wybrałyśmy tę drugą opcję) $1.
Trasa jest niezwykle malownicza, ponadto pociąg zatrzymuje się w kilku większych wioskach, można więc spokojnie wysiąść, skorzystać z toalety, lub kupić świeże owoce od handlarek. Przedziały są czyste, a kilkugodzinna podróż jest bardzo przyjemna.
Kalaw położone jest na wysokości 1320 m.n.p.m i oprócz birmańczyków zamieszkiwane jest przez hindusów, arabów, oraz nepalczyków. Same miasteczko nie zachwyca, traktowane jest raczej, jako baza wypadowa do pobliskich wiosek górskich. Obecnie dolina Kalaw przypomina slumsy Rio de Janeiro (oczywiście w mniejszej skali). Podczas panowania junty wojskowej, mieszkańcy malowniczych wzgórz, zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domostw i przeniesieni do doliny, gdzie żyją w osiedlach- enklawach.
Ponieważ klimat Kalaw jest wprost idealny (nigdy nie jest tu za gorąco, bądź za zimno) miasteczko stało się bardzo modnym miejscem wypoczynkowo – rekreacyjnym. Malownicze tereny (kiedyś zamieszkiwane przez biedotę) okupowane są obecnie przez zamożnych Birmańczyków z miasta (w tym generałów), którzy stawiają tutaj swoje letnie wille, a na miejscu starego osiedla powstał jeden z najlepszych i najbardziej ekskluzywnych uniwersytetów wojskowych w kraju.
To właśnie z Kalaw najczęściej turyści wyruszają na spotkanie z górskimi plemionami. W każdym hotelu można wykupić kilku, bądź kilkudniową wycieczkę- trek po górach, w wersji zorganizowanej bądź indywidualnej. My standardowo wybrałyśmy opcję indywidualną. Bardzo ciężko nawiązujemy nowe przyjaźnie. W trakcie dwóch dni okrążyłyśmy dolinę. Wyruszając wcześnie rano, wraz z przewodnikiem przemierzałyśmy lasy, pola i wioski.
W koszt treku wliczone były posiłki (bardzo obfite i częste) w domach tubylców, oraz nocleg u jednej z rodzin. Po kilku godzinach intensywnego marszu nagle spadł deszcz, zamieniając piaszczystą drogę w błoto. Japonki grzęzły w błocie uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Podpatrzywszy tubylców postanowiłyśmy za ich przykładem przebyć dalszą część trasy pieszo- polecam. I szybciej, i wygodniej!
Kiedy dotarłyśmy do pierwszej z wiosek, okazało się, że akurat natrafiłyśmy na jakąś uroczystość religijną, przez co miałyśmy szansę podziwiać kobiety z plemienia Palaung w tradycyjnym stroju ludowym, którego noszenie, nawet w Birmie powoli staje się rzadkością.
Zamężne kobiety noszą na głowach turbany z misternie plecionych kolorowych sznurków, oraz spięte agrafką kolorowe kaftany.
Mężczyźni natomiast w zwyczaju mają zakładać na głowę… ręcznik!
Zachęcone przyjaznymi okrzykami, postanowiłyśmy wejść do środka dużego budynku, gdzie właśnie dobiegał końcowi buddyjski obrządek religijny.
Po ceremonii, zostałyśmy zaproszone na zieloną herbatę (mieszkańcy wiosek zajmują się jej uprawą) -zorientowałyśmy się po gestach, oraz głośnych nawoływaniach, w niezrozumiałym nawet dla naszego przewodnika dialekcie, oraz na fajkę pokoju, czyli wspólne wypalenie birmańskiego cygara.
W kolejnej wiosce, do której dotarliśmy w późnych godzinach popołudniowych, zatrzymaliśmy się na nocleg. Wioskę tworzyło kilkanaście drewnianych chałup wbudowanych na palach,w których zazwyczaj pod podłogą trzymany jest inwentarz żywy (w naszym przypadku był to bawół).Tradycyjnie toaleta znajduje się na zewnątrz ( typowy wychodek),
a buty powinny być zdejmowane na progu, gdyż dotykają stóp, które w tradycji uznawane są za nieczystą część ciała. Każdy również pilnuje, by nie przewrócić klapka, gdyż tubylcy wierzą, że pozostawienie go podeszwą do góry przynosi pecha.
Mieszkańcy górskich wiosek utrzymują się głównie z rolnictwa. Uprawiają kalafior, orzeszki piniowe, imbir oraz herbatę. Kobiety w koszach, które noszą na głowach dźwigają towar, którego waga dochodzić może nawet do 50kg! Podstawą diety jest ryż z wszechobecnymi orzeszkami piniowymi (mięso, nawet drobiowe jest zbyt kosztowne) lub jajkiem, oraz sałatka ze sfermentowanych liści musztardy, z dodatkiem orzeszków, bobu oraz imbiru (bardzo smaczna). Zbudowane na podłodze palenisko, stanowi kuchnię, służy jedynie do gotowania. Nawet, gdy temperatury spadają poniżej zera, nikt nie marnuje cennego drzewa. Ciepło zresztą i tak zaraz ucieknie przez zbite nieszczelnie z desek ściany.
Nasi gospodarze (przemiłe małżeństwo w starszym wieku) powitali nas pysznym gorącym posiłkiem, ugotowanym nad paleniskiem. Produkty na tradycyjny posiłek ( z dodatkiem kurczaka, którego kupił na targu w odległej o kilka kilometrów wiosce) przyniósł ze sobą nasz przewodnik. W ten sposób miałyśmy pewność, że nie objadamy naszych i tak żyjących bardzo skromnie gospodarzy, oraz że również i oni będą mieli okazję do urozmaicenia (i tak ubogiej już diety) w mięso.
Posiłek był przepyszny!!!
Obecnie rolnicy korzystają z zasobów energii wodnej, ale jeszcze nie tak dawno do oświetlenia pomieszczeń, (które są bardzo ciemne) używano wyłącznie świec, które były bardzo kosztowne.
Po posiłku, wyczerpane obserwowałyśmy gospodynię , która układała kosz pełen słodyczy przed ołtarzem Buddy znajdującym się w „salonie”. Cały, dosyć duży, drewniany dom, składał się z bardzo długiego pomieszczenia (do którego wchodziło się po schodach), służącego jako salon, (a którego jedynymi elementami dekoracyjnymi były: ołtarz buddy, ściana oklejona gazetami, jedno stare lusterko, i drewniany stół), oraz z dwóch mniejszych pomieszczeń. Sypialni gospodarzy ( czyli pomieszczenia z materacem), oraz kuchni , w której znajdowało się palenisko i jak to wszędzie bywa, toczyło się życie towarzyskie.
Kiedy w jednym rogu, na materacu zasypiał już nasz przewodnik, pełna wątpliwości obserwowałam naszą gospodynię, rozkładającą materac tuż przy ścianie z gazetami, a pod ołtarzem Buddy. Ku mojej radości, zamontowano nam moskitierę, ale jak przekonywał pan gospodarz, zupełnie profilaktycznie, na wszelki wypadek. Ja profilaktycznie włożyłam pod poduszkę latarkę, dit, oraz butelkę birmańskiej whisky (która w Birmie kosztuje tyle samo co puszka coca-coli!). Odgłosy inwentarza pod nami, oraz wszelkich innych istot żyjących, jak również myśl o ewentualnej potrzebie wyjścia do toalety w zupełnej ciemności, spędzały mi sen z powiek. To była jedyna, nieprzespana noc w Birmie.
Rano, po pożywnym śniadaniu (ryżu z jajkiem i orzeszkami) wyruszyliśmy w dalszą drogę, a mijały nas jedynie dwukołowe wozy ciągnięte przez woły. Po dotarciu do najwyżej położonej wioski, leżącej na wysokości 2700m.n.p.m. zatrzymaliśmy się na lunch u rodziny, zamieszkującej jeden z nielicznych już w Birmie, tradycyjnych tzw. długich domów. Dom posiadał prostą konstrukcję, na planie wydłużonego prostokąta, w którym znajdowały się trzy paleniska. W przeszłości, takie domy zamieszkiwane były nawet przez kilka, czasami nawet niespokrewnionych ze sobą rodzin.
Kiedy kobiety zajęte były sortowaniem suszonych liści herbaty, mężczyźni prowadzili ożywione rozmowy popalając skręcone z liści cygaretki, i racząc się miejscowym piwem, oraz świeżo zaparzoną zieloną herbatą… bez komentarza!
Do Kalaw dotarliśmy późnym popołudniem.
Najwygodniejszym sposobem na dotarcie do Mandalay, jest autobus. Podróż zajmuje 8 godzin, a koszt biletu, to 12 000k. W cenę biletu na autokar luksusowy;) klimatyzowany wliczony jest również posiłek w przydrożnej restauracji. Jedynym mankamentem podróży może być fakt, że w czasie postojów, wszyscy pasażerowie zmuszeni są do opuszczenia pojazdu. Ma to zapobiegać ewentualnym kradzieżom.
Mandalay jest ostatnią ze stolic kraju (zanim stał się kolonią brytyjską).
Miasto, które może się pochwalić zaledwie 150letnią tradycją, zwyczajnie nie może zachwycać.
Brzydka, toporna architektura, szare i brudne ulice (nieposiadające nazw, jedynie kolejne numery), drogie hostele usytuowane w wieżowcach bez wind przypominających więzienia.
Potraktowałyśmy, więc Mandalay, jedynie jako przystanek w drodze do zobaczenia słynnego U Bein Bridge. Tak naprawdę od momentu przybycia do tego miasta, nie marzyłyśmy o niczym innym, jak tylko o jego najrychlejszym opuszczeniu.
Most znajduje się w Amarapurze, która obecnie stanowi przedmieścia Mandalay.
Bez problemu z centrum Mandalay można złapać lokalny autobus (mini pickup), który za grosze dowiezie nas na miejsce.
Właśnie podczas jednej z takich właśnie przejażdżek, doszło do kolejnego niemiłego incydentu. Jak to w Azji bywa, prawie każdy mnich buddyjski, w lepszym bądź gorszym stopniu, operuje językiem angielskim. Akurat ten konkretny naśladowca Buddy, który zajął miejsce tuż obok nas, mówił w języku Szekspira płynnie. Kiedy zapytał mnie, ile mamy lat (oczywiście skłamałam) jedynie pokiwał głową w zadumie, ale kiedy na pytanie, czy mamy mężów odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie, rozpętało się istne szaleństwo. Mnich najpierw teatralnie wstrzymał oddech, następnie zaczął klepać się po kolanach i wykrzyczał ”spinsters, spinsters”! Co oznacza dokładnie stare panny… Następnie powiedział coś po birmańsku do niemałego tłumu kobiet ściśniętych w minipickupie i zaczęło się. Salwy śmiechu, bezceremonialne gapienie się, ktoś nawet wpadł na pomysł, by najmniejsze z dzieci, usiadły mnichowi na kolanach, po to, aby mogły nam się dokładniej przypatrzeć. Nie wiem jak zareagowaliby nasi współpasażerowie, gdybym przyznała się do wieku zgodnego z naszą metryką…
Powrócę jednak do mostu.
Wystarczy jedynie zapytać o U Bein Bridge. Przejażdżka trwa około 20 min, a następnie, aby dotrzeć nad jezioro, należy odbyć krótki spacer. My odbyłyśmy trochę dłuższy, błądząc po peryferiach.
Najdłuższy na świecie most (1200m), zbudowany z drewna tekowego, służy ludziom do przekraczania jeziora Taunghthaman. Bale pochodzą z rozebranego pałacu królewskiego, który przeniesiony został do Mandalay.
Miejsce rozsławiły zdjęcia mnichów przechadzających się po moście przy zachodzie słońca(na jego końcu, w dżungli ukryte są świątynie buddyjskie).
W rzeczywistości, most przypomina bardziej gwarny deptak, molo przepełnione turystami, sprzedawcami wszelakich dóbr, kramikami z pamiątkami. Przepiękne kadry, można uzyskać jedynie po wynajęciu łodzi ( zarówno łódki jak i wyśpiewujący … arie wioślarze przypominają po trosze gondolierów z Wenecji) i wypłynięciu na jezioro.
Najsmaczniejsze posiłki podawane są w lokalnych jadłodajniach, gdzie w roli kelnerów pracują… dzieci, tak na oko od 8śmiu lat. Chłopcy obsługują szybko i sprawnie, (kilkunastoletnie dziewczynki zauważyłam w kuchni) w dodatku można się z nimi dogadać po angielsku. Nie wiem jak wygląda sytuacja z napiwkami, gdyż restauracje swoim wnętrzem, oraz odwiecznie spluwającymi i charkającymi tubylcami( klientami przybytku byli wyłącznie mężczyźni, nie wiem dlaczego) nie przyciągają zachodnich turystów
(a szkoda, bo serwowane w nich jedzenie jest naprawdę dobre). Wyzyskiwanie nieletnich, czy szansa zarobku? Nie wiem. Dzieciaki nie wyglądały na smutne bądź zmęczone, ale pozory mogą mylić.
Do Baganu dotarłyśmy po sześciu godzinach uciążliwej jazdy w nieklimatyzowanym autokarze. W dodatku, w trakcie postojów wszyscy pasażerowie zmuszani są do opuszczenia pojazdu. Tylko po to, aby zmniejszyć ewentualne ryzyko kradzieży. Samo odnalezienie stanowiska, na chaotycznym i nieoznakowanym dworcu zakrawało niemal na cud. Brak informacji, stanowisk, tłum ludzi, pakunków, prowizoryczna poczekalnia w jakimś baraku… makabra. Gdyby niemówiąca po angielsku studentka, która jechała odwiedzić rodzinę w Baganie, naprawdę nie wiem, jakim cudem odnalazłybyśmy właściwy pojazd.
Na kilka minut przed wjazdem do Baganu, który stanowi strefę archeologiczną tzw. archeological zone, pojazd został zatrzymany przez patrol wojskowy,a każdy z podróżnych zobligowany został do uiszczenia obowiązkowej opłaty wjazdowej. Opłata jest jednorazowa i ważna na cały czas pobytu w określonej zonie(np. Inle Lake, Bagan).
Nie warto oszukiwać, unikać opłat, ponieważ bez dowodu wpłaty nie można wynająć żadnego pokoju (w momencie meldowania się w hotelu,oprócz paszportu, wymagany jest również dowód wpłaty).
Bagan tworzy Nowy Bagan, Stary Bagan oraz Nyang U. Nowy Bagan to niezbyt urokliwa wioska (można jednak znaleźć tanie noclegi), Stary Bagan położony jest najbliżej świątyń, ale dla budżetowych podróżników, pobudowane tam ekskluzywne hotele, w których ceny za pokój zaczynają się od 300$ są poza zasięgiem. Optymalnym rozwiązaniem jest więc Nyang U, z tanią jak na Birmę bazą noclegową ( standardowa cena za brzydki ale czysty pokój z łazienką to 40- 65$). Nyang U położone w pobliżu stacji autobusowej, z restauracyjkami (ciekawostką może być fakt, że w restauracjach zamiast mydła do rąk, najczęściej spotkać można było … szampon, ewentualnie płyn do mycia naczyń), i sklepikami z rękodziełem stanowi serce turystyczne Baganu. A najtańszym, najłatwiejszym i najprzyjemniejszym sposobem na zwiedzanie świątyń jest wynajęcie roweru (każdy hotel dysponuje kilkunastoma maszynami). Koszt to około 2-6 dolarów za wynajęcie wehikułu na dobę. Spokojna przejażdżka do świątyń asfaltową drogą zajmuje jakieś 20 minut.
Przyjechać do Baganu, to tak, jakby przenieść się do jakiegoś magicznego, bajkowego świata.
Współczesny Bagan niczym nie przypomina realnego miasta. Na powierzchni około czterdziestu kilometrów kwadratowych od XI do XIII wieku wzniesiono ponad trzy tysiące świątyń (od kilkumetrowych, do ponad 60cio metrowych majestatycznych budowli).Najdoskonalszą stupą (która stała się prototypem dla budowanych później stup) jest złota Schwezigon, w której przechowywana jest kopia zęba Buddy.
Niestety większość zdobień świątyń, oraz relikwii, stała się własnością Brytyjczyków, którzy w czasach kolonialnych wywieźli je do Anglii, pod pretekstem ochrony zabytków. Bagan ma dwie twarze. W porze deszczowej, powietrze jest przejrzyste, równinę pokrywa soczysta zieleń, a pora sucha to mistycyzm. Zacierająca się granica horyzontu, unoszący się pył, kolory sepii…
Najlepszym sposobem na zwiedzanie Baganu jest wynajęcie konnej rykszy, bądź rowerów. Dorożki są tanie( 20$ za cały dzień), a wrażenia z jazdy nie można porównać do niczego innego- stukot kopyt końskich, polne trakty, pagody- chciałoby się powiedzieć, chwilo trwaj wiecznie!
Natomiast rowerem można wjechać wszędzie stać się, chociaż na chwilę częścią życia ukrytego gdzieś pomiędzy pagodami. Wokół świątyń już dawno powstały prowizoryczne osady przepełnione gwarem dzieci, tubylcami uprawiającymi mini poletka, nadjeżdżającymi dwukołowymi wozami ciągniętymi przez woły. Chociaż każdego popołudnia tłumy turystów szturmują świątynię Shwesandaw, która jest jednym z najlepszych punktów widokowych na podziwianie zachodów słońca, to mimo tego, Bagan wciąż jest nieskażony masową turystyką. Nie ma tu jeszcze barierek, biletów, nakazów i zakazów.
Miejscowa ludność jest wciąż autentyczna, nikt nie prosi o dolara za zdjęcie, z woźnicami dorożek można usiąść na ławce i zwyczajnie napić się piwa. Ale jak długo?
Tutaj wciąż obowiązuje handel wymienny. Sprzedawcy pamiątek z radością wymienią piękną drewnianą rzeźbę na obce banknoty (polska złotówka jest niezmiernie popularna), a kobiety za zagraniczny tusz do rzęs lub lakier do paznokci ( furorę robi kolor niebieski) są w stanie oddać prawie wszystko!
W jednej z sekretnych wież, można spotkać kustosza muzeum, w wolnych chwilach parającego się tradycyjnym masażem, masażystę zboczeńca- ukryty skarb w sekretnej wieży.
Po cudownych dniach w Baganie, wyruszyłyśmy do Ngapali.
Ponieważ podróż do Thandwe zajęłaby około dwóch dni, nie pozostało nam nic innego, jak wykupienie biletu lotniczego. Bilet wykupiłyśmy w jednym z punktów „obsługi klienta” (obdrapane biurko, pan za biurkiem w poplamionej koszulce, w tle rozłożone na kocu niemowlęciem, oraz rozrzucone pranie) linii lotniczych na dzień przed wylotem. Ceny są stałe, i nie ma znaczenia czy kupujemy bilet na dzień, tydzień czy miesiąc przed datą odlotu.
Godzinny rejs liniami Yangon Air kosztował $90 od osoby. Traumatycznym przeżyciem, była dla nas lektura biuletynu na pokładzie samolotu, w którym napisane było, że linia posiada… jeden samolot. Nie chciałyśmy nawet myśleć o eksplantacji maszyny, która codziennie pokonywała kilka tras. Na dodatek, w internecie wyczytałyśmy, że w 2010 linia została zawieszona na kilka miesięcy, za zaangażowanie załogi w … handel narkotykami!
Lotnisko w Baganie znajduje się kilka kilometrów od Nyang U,i zaskoczyła nas jego nowoczesna architektura, oraz niemalże europejskie standardy.
Po wylądowaniu na lotnisku w Thandwe, czekała nas kilkunastominutowa podróż w okolice plaży Ngapali. I kolejny szok. Chociaż do cen noclegów powinnyśmy były się już przyzwyczaić. Okazało się, iż wzdłuż plaży powstały przepiękne, ekskluzywne pięciogwiazdkowe resorty, których mogłyby pozazdrościć najbogatsze kraje Europy. Niestety, ceny również powalały z nóg. Koszt wynajęcia pokoju dwuosobowego to 200-3000 $ za noc!!!Zastanawiałyśmy się już jak przetrwać na plaży bez śpiwora, na szczęście pomocni kierowcy popytali w okolicy i znaleźli dwa budżetowe hotele- na całej kilkumetrowej plaży! W jednym za nocleg w niewykończonym, koszmarnym pokoju bez wiatraka! Zapłacić musiałyśmy 45$, w drugim za cudowny pokoik z widokiem na plażę i klimatyzacją- 65$.
Ngapali to nie tylko idylliczne widoki, przejrzysta woda i palmy. Pomimo swojego piękna i popularności, nie jest wypełniona tłumem plażowiczów. Wystarczy przejść kilometr, zostawiając w tyle resorty, aby nagle przenieść się w czasie, znaleźć się w zupełnie innym świecie. W wioskach rybackich, w których czas się zatrzymał. W miejscu gdzie dzieci pracują od świtu do nocy, kobiety suszą makrele na anchois, a rybacy wypływają w morze. Gdzie woda jest brudna, a szczury plątają się pod nogami.
Kontrast pięknego zachodniego świata z nędzą ludzi o pięknych wnętrzach.
W wiosce, co drugi dom to restauracja. Absolutnym hitem jest restauracja serwująca świeże owoce morza – Treasure. Jej właściciel, przecudowny człowiek nigdy nie dolicza do rachunku drinków alkoholowych, sam również nie wylewa za kołnierz. To właśnie on pokazał nam prawdziwe oblicze Ngapali, miejsca, do których pewnie same nigdy byśmy nie trafiły. Na znanym tylko tubylcom targu dokonaliśmy zakupu trzech świeżych ropuch, z których żona właściciela, specjalnie dla nas przygotowała tradycyjne danie ( poza menu) – curry z ropuchy- przepyszne!!!
Ponadto nasz przyjaciel uwielbiał zabawiać nas grą na gitarze oraz śpiewem. Artystyczne wieczorki musiały być suto zakrapiane alkoholem, gdyż niemiłosierny fałsz przypominający miauczenie kota, ciężko było znieść na trzeźwo.
Nasze rozstanie z podróżą, chyba po raz pierwszy było tak dramatyczne. Płakaliśmy wszyscy. Nasz przyjaciel sprawił nam w prezencie niesamowicie niegustowne kapelusze, natomiast ja, w rewanżu, i pod wpływem doniosłej i dość dramatycznej atmosfery, oddałam swój smartfon. Wiedziałam, że telefon komórkowy był marzeniem naszego przyjaciela, postanowiłam więc, chociaż w ten sposób odwdzięczyć mu się za jego bezinteresowną życzliwość.
Birmo, kocham Cię i tęsknię!
Porady:
Papiery
Bezpieczeństwo
Waluta
Podróżowanie
Komunikacja
Pamiątki
Baza noclegowa
Kuchnia
Perła Birmy
Przed wyjazdem, w przewodniku lonley planet z roku 2011 przeczytałam: w Birmie blokowane są strony google, yahoo, skype oraz portale społecznościowe (np. facebook), że z pewnością na pewnym odcinku naszej podróży pojawi się cień, szpieg rządowy, który będzie bacznie obserwował nasze poczynania, że nie ma roamingu, i w ogóle jest strasznie. Prawda jest taka, że kafejki internetowe są, chociaż jest ich mało, a internet jest strasznie wolny, za to żadne strony nie są blokowane (nawet kilka razy udało mi się połączyć z Polską za pomocą skypa). Natomiast nie ma roamingu. Telefon komórkowy jest w Birmie bezużyteczny. Nie można dzwonić, wysyłać wiadomości, kontakt z bliskimi umożliwia jedynie Internet, który w ekskluzywnych hotelach jest stosunkowo szybki.
Aby wjechać do Birmy, niezbędna jest wiza. Wiza ważna jest na 28 dni od momentu przekroczenia granicy, oraz 3 miesiące od momentu jej wydania. Wizę można przedłużyć na miejscu, jednak za każdy dodatkowy dzień naliczane są opłaty, można ją również nabyć w Rangunie na lotnisku, tzw. on arrival.
W Polsce najbliższa ambasada Birmy znajduje się w Berlinie. Nie trzeba się tam jednak fatygować osobiście. Wniosek, oraz paszport można wysłać przez kuriera.
W momencie wjazdu do tzw. archeological zones, pojazdy zatrzymywane są przez patrole wojskowe, i każdy z podróżnych zobligowany jest do uiszczenia obowiązkowej opłaty wjazdowej. Opłata jest jednorazowa i ważna na cały czas pobytu w określonej strefie (np. Inle Lake, Bagan).
Nie warto oszukiwać, unikać opłat, ponieważ bez dowodu wpłaty nie będziemy mogli wynająć żadnego noclegu (w momencie meldowania się w hotelu, oprócz paszportu, wymagany jest również dowód wpłaty).
Birma jest bardzo bezpieczna! I piszę to z całą odpowiedzialnością!
Birmańczycy…
-nie kradną! (kilkakrotnie z roztrzepania zostawiałam aparat w koszyku przyczepionym do roweru, szłam do restauracji, wracałam po godzinie, a rower z precjozami wciąż stał, innym razem upuściłam portfel, który zaraz zwróciło mi jakieś dziecko, itd.),
-nie naciągają turystów! (nie istnieje coś takiego jak cena oraz cena dla turysty),
-nie są nachalni! (nie osaczają turysty i nie zarzucają go tandetnymi pamiątkami)
Nawet w autobusach, podczas postojów obowiązuje nakaz przymusowego wysiadania z pojazdu. Zwyczaj ten, praktykowany jest w celu zniwelowania szansy kradzieży.
Szczepienia!
Przed wyjazdem do Birmy, warto zaszczepić się przed:
wirusowym zapaleniem wątroby typu a i b
durem brzusznym
wścieklizną, oraz japońskim zapaleniem mózgu. Ponieważ to ostatnie jest dość kosztowne, zrezygnowałam z niego, jak również z tabletek na Malarię. Najlepszym remedium na malarię jest malaron, jest on niestety również najdroższy. Nie wywołuje jednak skutków ubocznych, jak inne tańsze odpowiedniki (po jednym z takich tańszych specyfików, który brałam w Indiach, kilka miesięcy po powrocie włosy wychodziły mi garściami!).
Zarówno ze względów finansowych, jak i mając na uwadze urodę, zrezygnowałyśmy z prewencji anty- malarycznej, zresztą tak naprawdę zagrożenie malarią w Birmie występuje jedynie w głębokiej dżungli, gdzie biali nie mają wstępu. W razie potrzeby wzięłyśmy ze sobą kilka tabletek malaronu, które miałyśmy sobie zapodać (w końskiej dawce), w razie zachorowania.
Rozpowszechnione moskitiery, oraz spraye przeciwko owadom (koniecznie z deetem) wystarczyły.
Walutą kraju jest kyat, ale w obiegu używane są również dolary. Należy jednak pamiętać, żeby dolary były nowe! (czyli wydane po roku 1996), nie uszkodzone, nie podarte, ogólnie w idealnym stanie. Nie przesadzam. Nawet lekko zgięty banknot jest nie chętnie wymieniany. Starych dolarów nie chce nikt, a ich kurs jest znacznie niższy niż nowych banknotów. Należy zwracać uwagę w jakich banknotach dostajemy resztę, aby uniknąć sytuacji, w której zostaniemy z dolarami, których nikt nie chce przyjąć. Jak je rozpoznać? Należy zwracać uwagę na… głowy! Na starych banknotach głowy są małe, na nowych duże!
Bankomaty w Birmie, należą do rzadkości, i są zazwyczaj nieczynne.
W tradycji Birmańczyków wciąż mocno zakorzeniony jest handel wymienny. Za zachodni lakier do paznokci (najbardziej pożądany jest kolor niebieski), szminkę, maskarę oraz zagraniczną walutę (nawet złotówki!) można zdobyć bezcenne rękodzieło.
Podobnie jak w Wietnamie za hotele, samoloty, łodzie, autobusy, oraz pociągi płaci się w dolarach.
Birma nie przypomina żadnego innego kraju w Azji. Nawet bieda ma tutaj inne oblicze. Ludzie, w miarę możliwości, pomimo wszelkich przeciwności jakim stawiają czoło, oraz wszechobecnej biedy starają się żyć godnie.
Podróż po Birmie jest łatwa, bezpieczna i przyjemna. Jeżeli miałabym wybrać kraj, w którym spotkałam się z najszczerszą życzliwością i czułam się najbezpieczniej, to jest nim z pewnością Birma. Sieć komunikacyjna oraz baza noclegowa jest bardzo dobrze rozwinięta. Niestety, kiedy odwiedzałam Birmę pod koniec 2012 roku, jedynie część kraju była otwarta dla turystów. Dostęp do wielu regionów był ograniczony, bądź zupełnie zamknięty, ze względu na niebezpieczną sytuację etniczną wewnątrz kraju. Najdalej wysuniętą na północ częścią kraju, dostępną dla indywidualnego turysty było Lashio. Jedyną szansą na dotarcie dalej, np. do Putao w Himalajach, było wykupienie bardzo kosztownej wycieczki, tzw. fly in. Ale żeby wziąć w niej udział, należało posiadać specjalne rządowe pozwolenie, którego wyrobienie trwało około 2 tygodni, zupełny bezsens! Również zazwyczaj otwarty, graniczący z Indiami region zachodni, Chin State (Mrauk U), był dla nas niedostępny, ze względu na bezpieczeństwo. Z opowiadań jednego z naszych birmańskich przyjaciół, dowiedziałam się, że właśnie tam doszło do bestialskiego mordu na 19-letniej nauczycielce. Birma stawia czoło problemowi narastającej fali imigracji z Indii , oraz Bangladeszu. Ci ostatni przez spokojnych i dobrodusznych Birmańczyków przezywani są złośliwie gypsy. Są to zazwyczaj skrajnie ubodzy, nie piśmienni i nieposiadający żadnych dokumentów tożsamości wyznawcy islamu. W swoim nowym kraju, ziemi obiecanej dopuszczają się kradzieży, gwałtów, oraz zabójstw. Kiedy trzech muzułmańskich emigrantów z Bangladeszu, najpierw zgwałciło, zabiło, a następnie poćwiartowało ciało buddystki ( wracającej z pracy) miarka się przebrała. Po tym jak bezradni rodzice dziewczyny szukając sprawiedliwości w rządzie, zostali odesłani z kwitkiem (ponieważ nie zapłacili łapówki) sami postanowili ją wymierzyć. Najpierw do walki z imigrantami ruszyła rodzina, następnie przyłączyli się do nich sąsiedzi, potem chęć zemsty opanowała całą wioskę, stan a powoli cały kraj.
Mam szczerą nadzieję, że Birmańczycy uporają się z problemem napływających do ich kraju muzułmańskich imigrantów. To są szczerzy i zwyczajnie dobrzy ludzie. Po tylu latach cierpień i prześladowań zasługują na to, by żyć szczęśliwie w swoim kraju, w swojej religii!
KomunikacjaKomunikacja
Sieć komunikacyjna w Birmie jest bardzo dobrze rozwinięta.
„Ekskluzywne” autokary dalekobieżne spełniają europejskie standardy, a w cenę biletu zazwyczaj wliczona jest butelka wody, talon na gorący posiłek w zajeździe, oraz teledyski disco- birma. Bardzo tanim i bezpiecznym rozwiązaniem są pociągi. Wagony dzielone są na lower class i upper class. Wagony w lower class niczym nie różnią się od tych w upper class, są równie skromne i przyjemne. Jeżeli zaś chodzi o pokonywanie większych dystansów, najlepiej jest wybrać samolot. W Birmie operuje kilku przewoźników: Air Mandalay, Air Bagan, Myanmar Airways, Yangon Air oraz narodowe linie lotnicze Myanma Airways. Najtańsze to Yangon Air. Z usług tego właśnie przewoźnika korzystałyśmy. Dość traumatycznym przeżyciem, była dla mnie lektura biuletynu na pokładzie samolotu, w którym napisano, iż linia posiada … jeden samolot. Nie chciałam myśleć o eksploatacji maszyny, która codziennie! pokonywała kilka tras. Na dodatek, dowiedziałam się, że w 2010 r., Yangon Air została zawieszona na kilka miesięcy za … zaangażowanie załogi w handel narkotykami.
Ponieważ w Birmie obowiązuje polityka pieniężna (wyłącznie!) gotówkowa, biletów na loty wewnątrz krajowe nie można kupić on line. Można jedynie sprawdzić rozkład lotów, za pomocą e- maila skontaktować się z przewoźnikiem, zarezerwować lot, a następnie zapłacić i odebrać bilet na lotnisku, u przedstawiciela linii.
Loty wewnętrzne nie należą do najtańszych.
Krótkie dystanse można przemierzać na rowerach. Prawie wszystkie hotele oferują wynajem wehikułów za około 5-6 dolarów dziennie (drożej niż w innych krajach Azji).
Przykładowe ceny za przejazdy w 2012r.
Taxi Heho- Inle Lake : /25 k
zwykły pociąg Inle Lake- Kalaw: upper class 3$, lower class 1$
autobus Kalaw- Mandalay : 8 h./12000k
autobus Mandalay- Nuang U(Bagan): 7h./ 10 000k
samolot Rangun – Heho: 1.5 h. /70$
samolot Bagan- Ngapali: 1 h./140$
Ngapali- Rangun: 1h./ 90$
Yangon Airways – www.yangonair.com
W Birmie bardzo popularna jest drewniana rzeźba. Prawie przy każdym domu znajduje się mała pracownia. Ja kupiłam wspaniale rzeźbione ramy do luster, piękne tradycyjne drewniane otwieracze do butelek, oraz stare, autentyczne lalki z teatru.
Jednak dumą narodową są wyroby z laki.
Lakę wykorzystuje się zarówno do wyrobów artystycznych, jak i użytkowych, ze względu na jej właściwości uszczelniające.
W dżungli, na pograniczu Chin, Birmy i Tajlandii rośnie drzewo nazywane sumakiem lakowym. Żywica z tego drzewa, po odparowaniu wody jest bardzo twarda oraz wodoodporna. Na bambusowy szkielet (najczęściej spotykane formy to: misy, talerze, filiżanki, kubki, szkatułki) nakłada się od kilku, do kilkudziesięciu warstw laki. Warstwy są tak cienkie, że po nałożeniu nawet kilkudziesięciu, ich grubość nie przekracza kilku milimetrów!. Kiedy laka wyschnie, można przystąpić do dekoracji, istnieje około 100 różnych technik zdobienia. Jest to pracochłonny oraz czasochłonny proces, dlatego też wyroby z laki pierwszej jakości są bardzo drogie (np. ceny kubeczków zaczynają się od 50$), przeciętny turysta wybiera wiec wyroby gorszej jakości (kilka warstw, mniej misterny wzór), które zresztą są równie piękne.
Ceny noclegów w Birmie są bardzo wygórowane! Kiedy w całej Azji pokój dwuosobowy można wynająć już nawet za 5$, w Birmie ceny dwójki w obskurnym hotelu bez okna (przypominającym więzienie) zaczynają się od… 40$. To jedyny problem, z jakim w Birmie muszą borykać się turyści nomadzi. W Baganie, nocleg w dzielnicy Nyang U, w bardzo brzydkim hotelu – schronisku, to wydatek około 40-60$ za dwójkę, ceny pokojów w hotelach o lepszym standardzie zaczynają się od 200$! Najgorzej z noclegiem jest jednak w okolicach plaży Ngapali, gdzie nie ma podrzędnych hotelików, jedynie okazałe ekskluzywne resorty, w których ceny pokojów dwuosobowych zaczynają się od 300$ a kończą na 2000$ za noc! W Ngapali znalazłyśmy jedynie dwa, oferujące w możliwych do zaakceptowania cenach noclegi hotele. Pierwszy, to mały hotelik prowadzony przez niemca – „laguna lodge”, gdzie cena dwójki w pokoju niewykończonym, bez wiatraka (w nocy nie do wytrzymania) to 40$, w pokoju z wiatrakiem 60$ (np. w Indiach za taką cenę można mieszkać w pałacu!), oraz „secret garden” – ładny dwuosobowy pokój z klimatyzacją można wynająć już od 60$!
Kiedy zszokowana pytałam się o tak irracjonalne ceny noclegów, właściciele tłumaczyli te szalone kwoty bardzo wysokimi podatkami, jakie nakłada na nich rząd, żeby móc je zapłacić, ceny po prostu nie mogą być niższe.
Dla każdego przyzwyczajonego do taniego podróżowania turysty, Birma nie jest najlepszą destylacją.
Jedz z tubylcami, i tam gdzie tubylcy. To nasze motto przewodnie. Zawsze stołujemy się w tanich, lokalnych barach oraz na straganach. Wybieramy miejsca, gdzie przy stolikach nie widać turystów, które oddalone są od głównych atrakcji. W ten sposób, nie tylko obserwujemy zwyczaje tubylców, ale również mamy możliwość spróbowania autentycznych, lokalnych dań.
W Birmie, w restauracjach zamiast mydła do rąk, używany jest płyn do mycia naczyń!, ewentualnie szampon do włosów:)
Kuchnia birmańska nie należy do najsmaczniejszych. Przypomina kuchnię tajską, ale brak w niej fantazji, kolorów oraz zdecydowanych smaków. Bardziej popularny od noodli jest ryż, który łączony jest z mięsem, rybami, oraz warzywami. Dla ludzi zamieszkujących biedne plemiona górskie, ryż jest podstawą diety. Spożywają go na śniadanie, obiad i kolację. Zazwyczaj smażony z dodatkiem jajka i wszechobecnych orzeszków piniowych.
Natomiast świeżo złowione przez lokalnych rybaków owoce morza, można zjeść na plażach w okolicach Thandwe.
Absolutnym hitem Ngapali, jest rodzinna restauracyjka, w której serwowane są świeże owoce morza, i nie tylko*- Treasure. Jej właściciel, przecudowny człowiek, nie ma w zwyczaju doliczania do rachunku miksowanych przez siebie, bardzo mocnych drinków alkoholowych! (nawet w haśle reklamowym widnieje napis- seafood & special coctail), sam również nie wylewa za kołnierz. Po prostu, i zwyczajnie po ludzku, lubi napić się z klientem! W dodatku menu jest elastyczne. Żona pana właściciela jest w stanie przygotować dosłownie wszystko.
*Na targu zakupiliśmy 3 świeże ropuchy, z których specjalnie dla nas zostało przygotowane tradycyjne danie (bynajmniej nie turystyczne – curry z ropuchy) – przepyszne!!!
Adres: Treasure, seafood restaurant, In front of Amata Resort, Mya Pyin Village.
Jeżeli chodzi o napoje, to najbardziej popularny jest świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej (nasz ulubiony), a z wyskokowych … myanmar whiskey, która kosztuje dokładnie tyle samo, co puszka coca coli! Istny raj dla alkoholików!
Z używek najpopularniejsze jest żucie betelu. Jest to liść pieprzu, w który zawijany jest tytoń, oraz różne przyprawy. Betel ma działanie orzeźwiające, czasami podniecające, oraz likwiduje zmęczenie i uczucie głodu. Betel barwi dziąsła na czarny, a zęby na czerwony kolor.
Jest on ogólnie dostępny oraz bardzo tani. Osobom nie palącym, nie przyzwyczajonym do tytoniu, (czyli takim jak ja) żucie betelu odradzam. Tak jak to było w moim przypadku, przygoda z betelem, może skończyć się omdleniem!
Wracając w myślach do tego przepięknego kraju, najczęściej wspominam mistyczny Bagan, oraz plażę Ngapali. Ciężko jest mi zdecydować, która z krain powinna nosić miano perły Birmy. Bo Bagan, to nie tylko świątynie rozsiane na obszarze około 40 km kwadratowych, to przede wszystkim wschody i zachody słońca, kilometry polnych, piaskowych dróg, sekretne wieże, poranna mgła, kolorowe bryczki i niesamowity, niemalże bajkowy klimat.
Natomiast Ngapal, położona nad Zatoką Bengalską, to nie tylko trzy kilometry złotego piasku i tropikalnych palm, to przede wszystkim ludzie. Mieszkańcy pobliskich wiosek rybackich, w których jakby czas się zatrzymał, wszechobecne anchois, rybacy powracający z połowu, serdeczni właściciele przydrożnych restauracyjek.
Perły Birmy są dwie!