Bombaj
Bombaj – Wyspa Elefanta
Bombaj – Pociąg
Dżajpur
Dżajpur – Z gwiazdą w tle
Agra
New Delhi 1
New Delhi 2
Katmandu, Nepal
Himalaje, Nepal
Dolina Katmandu
Katmandu
Kalkuta 1
Kalkuta 2
Madras
Jestem nieprzytomna
Pola herbaciane
Lądujemy w Bombaju. Jest już późny wieczór, a wilgotność powietrza może przyprawić o zawrót głowy. Jednym słowem jest ciemno, duszno i gwarno.
Próbujemy zamówić taksówkę- może nie w europejskim tego słowa znaczeniu, bo w Azji, a dokładniej w hinduskim słowniku ”zamawiać” oznacza:
a) negocjacje / targowanie
b) jeszcze dłuższe oczekiwanie
c) nerwy – szarpaninę w ekstremalnych przypadkach. Najczęściej z tragarzem, który swoim zwyczajem, bez pytania łapie za walizy, a my swoim, owe walizy wyrywamy. Można również wznosić modły do Boga (najlepiej pod różną postacią, w zależności od kraju, w którym właśnie turysta przebywa). Zdarzało już nam się modlić do Allaha w Maroko (kiedy myślałyśmy, że zostałyśmy uprowadzone), Boga słońca w Meksyku itp. W kanciapie, której ściany oklejone były pożółkłymi plakatami plaż, palm kokosowych, oraz modelami zachodnich aut wykupujemy voucher na przejazd taksówką do centrum Bombaju. Z kłopotliwym kierowcą gratis! Na zewnątrz odszukujemy auto z numerami rejestracji korespondującymi z numerem vouchera. Po wręczeniu kierowcy kartki z adresem hostelu, do którego chcemy jechać, dowiadujemy się, że nie ma takiego hotelu. Kiedy nalegamy, kierowca wraz z kolegami przekonuje nas, że może ten hostel jest, ale nawet jak jest, to musi być tam bardzo niebezpiecznie. Nie ustępujemy. Taksówkarze studiują nasze zacięte miny, po czym zaczynają snuć opowieści, że w owym hotelu … zgwałcono już kilka turystek… Wizja gwałtu też nas nie odstraszyła. W końcu jakiś śmiałek wpada na pomysł, i wykrzykuje” ten hotel się spalił” i proponuje nam nowy adres. Ekskluzywny hotel dla bogatych turystów, gdzie czeka na kierowcę prowizja od głowy naiwnych białasów!. Tego było już za wiele. Nasza koleżanka Renatka, która towarzyszyć nam będzie w tej podróży, przejmuje inicjatywę. Odpowiada, że gwałt to nagła i nieoczekiwana przyjemność, więc możemy jechać. Wobec takiego argumentu, tłum taksówkarzy jest bezbronny. Kiedy już dogadałyśmy się co do adresu docelowego, postanowiono wycisnąć od nas kasę, w inny sposób. Kierowca oznajmia, że musimy koniecznie uiścić opłatę za nadbagaż! Podobno nasze walizki miały być… za ciężkie. Biorąc jednak pod uwagę posturę hindusów, to i karton z mlekiem mógłby być nie lada wyzwaniem. Poirytowana Renatka, spokojnym głosem, dyplomatycznie i wzrokiem przysłowiowego bazyliszka oznajmia, że kierowa nie może wiedzieć ile dokładnie waży nasz bagaż, a trochę kosmetyków pielęgnacyjnych, oraz kilka bluzeczek – to standard. Kierowca kapituluje. Hostel nie był spalony, nikt również nie czyhał na naszą cnotę.
Wyspa Elefanta, znajduje się na Morzu Arabskim, w pobliżu Bombaju. Jej nazwa pochodzi od znajdującej się na niej rzeźby słonia. Znajduje się na niej siedem wykutych w skale świątyń, które zostały wpisane na listę UNESCO. Na Elefantę, regularnie odpływają łodzie spod Wrót Indii, czyli wielkiej bramy, którą postawili Anglicy, by upamiętnić swoje przybycie. Rejs trwa około godziny, jednak mgła, która spowija miasto, uniemożliwia podziwianie widoków. Przy wsiadaniu, Aga uderza głową o burtę, z takim impetem, że zastanawiamy się mocno, czy nasza koleżanka dożyje do wieczora. Godzinna podróż upływa nam pod znakiem spazmów, płaczu i lamentów Agi.
Na wyspie zostajemy powitane przez mocno zaawansowane wiekiem kobiety, które oferują nam plastry świeżego arbuza, mango bądź… ogórek. Przysmak hinduski. Ogórek jak ogórek, co w nim może być zaskakującego? Nic. Pod warunkiem, że jest świeży, i niepopity wodą. Bo nie świeży, czyli taki, jakiego sobie zafundowałam,może zaskoczyć. Niemiło. A robi się jeszcze mniej miło, kiedy zaskoczy cię w parku pełnym ludzi…
Zaraz po konsumpcji owoców, oraz warzyw, jakaś staruszka rzuciła na nas klątwę, za zrobienie jej fotografii, bez wręczenia napiwku.
Następnie wszechobecne na wyspie małpy przypuściły na nas atak, i musiałyśmy ratować się ucieczką. Jedna małpa (nazwa zwierzęcia jakże adekwatna!) wyrwała mi z ręki plaster arbuza, inna zabrała Adze puszkę z lemoniadą.
Dobrze jest odpocząć od gwarnego i brudnego Bombaju, mimo to, ta turystyczna wyspa, nie jest niczym szczególnym, przypomina trochę mini zoo, z deptakami, sprzedawcami pamiątek wszelakich, mnóstwem turystów i kolorową mini kolejką, która (za uiszczeniem drobnej opłaty) dowozi turystów w głąb wyspy.
W drodze powrotnej, nasza ekonomiczna łajba, zepsuła się gdzieś na bezkresnych wodach Morza Arabskiego!, silnik zwyczajnie przestał pracować. Dryfujemy. Lądu nie widać, łajba się chyboce, a my nerwowo spoglądamy na zegarki. Dokładnie o godzinie 19.05 ma odlecieć nasz samolot do Dżajpuru. Po prostu nie możemy się spóźnić! Dogania nas wreszcie lodź nr. 2.”Kapitan” z iście cyrkową zręcznością, karkołomnym skokiem pokonuje dystans, jaki dzieli łodzie, po czym majstruje przy silniku… i o dziwo, ten zaczyna pracować. Jesteśmy ocaleni!. Już nie muszę głupio uśmiechać się do w miarę postawnego Hindusa, który wraz z rodziną zajął miejsce obok mnie, aby ten w razie katastrofy ratował mnie, a nie żonę:)!.
Mocno spóźnione, łapiemy taksówkę na okazały przepiękny dworzec Chhatrapati. Został on wybudowany na cześć królowej Wiktorii w 1888r. To właśnie między innymi tutaj kilka miesięcy wcześniej doszło do ataków terrorystycznych.
Ponieważ nasz hotel znajduje się w mało turystycznej, podmiejskiej dzielnicy, mamy ogromny problem z odnalezieniem właściwego peronu, oraz pociągu. Na dworcu panuje trudny do opisania rozgardiasz. Kolej w Indiach zaliczana jest do jednych z najbardziej zatłoczonych i niebezpiecznych na świecie! Pełni funkcję metra, poczty, miejsca spotkań towarzyskich, restauracji, targu, a przede wszystkim stwarza miejsce pracy dla niemal 1,6 mln ludzi. Dworce wypełnione są kupującymi, sprzedającymi, pucybutami, tragarzami, iluzjonistami, fizycznie zdeformowanymi postaciami, które za niewielką opłatą demonstrują niedoskonałości swego ciała. Deformacje -lub brak kończyn, choroby skóry itp. Ale dworce to dom przede wszystkim dla złodziei oraz tzw. dworcowych dzieci. Te ostatnie w brudnych łachmanach z prędkością błyskawicy przemykają przez wagony stalowego węża. Do dużych szmacianych worków zręcznym ruchem upychają niemal wszystko, co pozostawią pasażerowie. Plastikowe butelki, resztki jedzenia, gazety. Następnie znikają gdzieś ze swoim łupem, ale tylko na chwilę. Kiedy nadjeżdża kolejny pociąg są już z powrotem. Ich umorusane twarze nie zwracają niczyjej uwagi…
Jak się zorientowałyśmy, na zatłoczonych hinduskich dworcach nikt nie pyta o numer peronu (bo pociągi i tak odjeżdżają skąd chcą), nie czeka aż pociąg kompletnie się zatrzyma (bo się nie zatrzyma. Zazwyczaj jedynie zwalnia swój bieg jedynie na tyle, by pasażerowie mogli z niego w miarę bezpiecznie wyskoczyć, a oczekujący wskoczyć), natomiast wszyscy wszystkich popychają.
Zazwyczaj w pociągach krótko bieżnych obowiązuje podział na wagony męskie oraz żeńskie. Kobiety najczęściej upychane są w kilku pierwszych przedziałach, kiedy mężczyźni mają do dyspozycji całą okazałą resztę.
Wraz z nadciągającym pociągiem pojawiają się wystające kończyny ludzkie. Stopy, ręce, głowy… W momencie zwalniania pociągu, w oczekujących uderza fala wyskakujących (dosłownie) w pośpiechu podróżnych. Wygląda to tak, jakby połowa populacji ogromnego miasta właśnie kończyła swą podróż, a ta druga połowa właśnie ją rozpoczynała. Ktoś podaje jakieś pakunki, ktoś upycha wydające dziwne dźwięki szare wory z żywym inwentarzem, ktoś przerzuca nad głową jakiegoś wystraszonego turysty niemowlę… a wszystko to, dzieje się w zastraszającym tempie. Ktoś jedzie do pracy, ktoś na studia, ktoś opuszcza swoje miasto na zawsze, a jeszcze ktoś tak właśnie zarabia na życie. Sprzedaje własnoręcznie wyrabiane z czapati, czyli chlebki podawane najczęściej z jakimś warzywnym sosem. Prawie nikt nie podróżuje dla przyjemności. Podróżowanie w Indiach to synonim bogactwa i wolności. Czegoś, na co zwyczajnie Hindusów nie stać.
Ponieważ w przedziałach drzwi brak (po prostu przy takim natłoku pasażerów i specyficznej odprawie są one najzwyczajniej zbędne) zalecana jest ewakuacja w głąb przedziału. Do odważnych świat należy. Kiedy pociąg dociera do kolejnego na trasie przystanku, jedynie zwalnia. Nie ma konduktora z gwizdkiem, nie ma stacji, ani nawet peronu. Pasażerowie sprytnie wyskakują z lekko uspokojonej maszyny. Na tyle szybko i sprawnie, by zmieścić się w tych kilkunastu stosunkowo bezpiecznych sekundach. Później zazwyczaj bywa już tylko gorzej. A dokładniej szybciej. Pociąg przyśpiesza a nieobeznanemu z tamtejszymi zwyczajami podróżnemu, nie pozostaje nic innego, jak opóźniona ewakuacja zakończona lądowaniem na twardym podłożu – z mniej lub bardziej poważnymi obrażeniami ciała. W końcu, trafiłyśmy na właściwy peron, a nasz wehikuł nadciągał. Bacznie obserwując i naśladując tubylców, przygotowujemy się do wskoku. Pociąg zwalnia, ale tylko na moment, a my wykorzystujemy okazję, i po chwili jesteśmy w środku. Wewnątrz miejsc siedzących jest zaledwie kilkanaście, wolnych kilka, a pasażerek kilkadziesiąt!. Nie jest łatwo. W dodatku w wagonach brakuje drzwi. Przeciskamy się więc na sam koniec wagonu, w obawie przed napierającym tłumem, który z łatwością mógłby nas z łatwością (a biorąc pod uwagę miny współtowarzyszek podróży to również i ochotą) wypchnąć na zewnątrz.
Po kilkunastu, bardzo uciążliwych minutach, nagle Renatka, wykrzykuje, że zbliżamy się do naszej stacji. Niczym błyskawica z powrotem mknę do wyjścia. Na szczęście pociąg zwalnia swój bieg, wyskakuję więc bez problemu. Całkiem zgrabnie, ląduję na betonowym podłożu na lekko ugiętych kolanach. Tak wyborny skok, powinnam była spuentować głębokim ukłonem, ale wtedy ważniejsze były dziewczyny, a raczej ich brak!. Pociąg nabiera pędu, a ja wciąż stałam osamotniona na peronie. Nagle widzę wyskakującą z wagonu Agę. Ta z impetem pada na plecy, na szczęście asekuruje ją plecak. Chwilę leży nieruchomo, po czym powoli podnosi się z ziemi. Pociąg zaczyna pędzić, kiedy Renatka niczym zawodowa kaskaderka, przy wyskoku robi piruet w powietrzu (naprawdę myślałam, że takie sceny możliwe są jedynie w dobrych filmach akcji), po czym pada jak długa i nie daje znaków życia. Przez chwilę, wyglądało to naprawdę groźnie! Bardzo długo dochodzi do siebie. Z naszą pomocą, dźwiga się z ziemi, w pozie klęczącej najpierw sprawdza zakrwawioną dłonią stan uzębienia, a następnie wolno powraca do pozycji pionowej. Na szczęście obyło się bez poważnych urazów, do których nie zaliczam stłuczonego kolana, i kilku zadrapań. Tak poturbowane wtapiając się w tłum, wleczemy się do hotelu. Bierzemy szybki prysznic, i zamawiamy taksówkę na lotnisko. Jeszcze z dużym zapasem czasu parkujemy przed halą odlotów. Tam ktoś niezbyt grzecznie udziela nam informacji, że nasz samolot do Jajpuru, na godz. 19.05 zwyczajnie już odleciał… kilka godzin wcześniej! Nikt nas nie uprzedził, nikt nie zadzwonił, nie wysłał maila. Ale jak się dowiedziałyśmy, w Indiach, to zupełny standard, nawet jeśli jesteś posiadaczem biletu na konkretny lot, to i tak bez względu na to, co jest na nim napisane, nie znasz dnia, ni godziny! Po bezowocnej, trwającej około godziny! kłótni z przedstawicielami tanich hinduskich linii lotniczych (asystentką menadżera, menadżerem, panią sprzątającą, bagażowym – każdy miał coś ważnego do dodania, itp.), po zakupie trzech nadprogramowych nowych biletów, za łączną kwotę 1500 rupii!, po zażyciu ziołowych tabletek na uspokojenie, w reszcie znalazłyśmy się na pokładzie samolotu odlatującego do Dżajpuru!
*Za poniesione nie z naszej winy! straty moralne, oraz pieniężne, po okresie dwóch miesięcy od zdarzenia, kwota za niewykorzystane bilety, została przelana na nasze konta!.
Po spożyciu obfitego śniadania (porcji jajecznicy, oraz tostów z dżemem) i kradzieży dodatkowej rolki papieru toaletowego z recepcji, wyruszamy w miasto.
Dżajpur, znany jest na całym świecie jako ”Różowe Miasto”, ponieważ mury jego domów pokryte są farbą ze sproszkowanego minerału terakotowego, który w połączeniu z wapnem, daje jasnoróżowy kolor. Dżajpur znajduje się w stanie Radżasthan, w najbardziej romantycznej części Indii.
Zwiedzanie rozpoczynamy od głównej atrakcji miasta, Fortu Amer, który znajduje się w odległości kilkunastu kilometrów od centrum miasta, w miejscowości Amber. Jest to kompleks budowli obronnych i pałacowych, którego sukcesywna rozbudowa trwała około 150 lat!.
Najlepszym sposobem na dotarcie do fortu, są najpopularniejsze ryksze (mój ulubiony zresztą, środek transportu). Teraz, pomiędzy nami, a naszą koleżanką Renatka, po raz pierwszy dochodzi do konfliktu, o… 50 rupii! Ale wówczas, wydawało nam się, że to całkiem istotna kwota. Człowiek zupełnie gubi się w przelicznikach!. Renatka targuje się z kierowcą, zbija kwotę do 150 rupii, a ja znużona upałem, wykrzykuję ”dobra niech będzie te 200”!. W ułamku sekundy, poczułam na sobie pełne dezaprobaty spojrzenie Renatki. Tak zapoczątkowałam nasz otwarty już później konflikt z koleżanką.
Dzień 3. Dżajpur – Z gwiazdą w tle
Kompleks Amer, wyglądał imponująco. Krętą drogę prowadzącą do bram fortu, przebyć można pieszo (wersja ekonomiczna i humanitarna), oraz na grzbiecie słonia (wersja na bogato). Renatka wybiera pieszą wędrówkę, my natomiast słonia. Wspinamy się na niestabilną platformę, z której ześlizgujemy się na grzbiet zwierzęcia, a dokładniej na siedzisko zamocowane na jego grzbiecie. Jest wysoko, chwiejnie i niezbyt komfortowo!. W dodatku zostałyśmy pośmiewiskiem pozostałych turystów, ponieważ dostałyśmy najstarszą, najwolniejszą i najbardziej znudzoną słonicę. Ta bez przerwy przystawała, tarasowała innym drogę, zawracała itd. W dodatku dwóch facetów za nami, do znudzenia naśmiewało się z naszego zwierzęcia, i za wszelką cenę, chcieli uwieczniać nasze niezadowolone miny. Naszym zwyczajem, szorstko odpowiadałyśmy na zaczepki. Chłopaki nie dawali jednak za wygraną. Jestem Nick, z USA, a to jest Gerard, ze Szkocji i takie tam standardy. W końcu zaoferowali, że zdjęcia mogą mailem wysłać, na co ja odpowiedziałam, że to raczej chybiony pomysł, bo nie mamy maila… Zbici z tropu, w końcu dali nam spokój. Kiedy nas wymijali, powiedziałam do Agi, że to chyba był ten szkocki aktor, którego ostatnio oglądałyśmy w” Ps. I love You”. Taaa, to on, ale gorąco jest, nic mi się nie chce… brzmiała odpowiedź. Później, jak na złość wpadaliśmy na siebie jeszcze pod pałacem wiatrów, i… w Taj Mahal. Po zdawkowym cześć, szybko uciekałyśmy, bo zwyczajnie small talki nie są naszą specjalnością. Po powrocie z Londynu, wyczytałyśmy w jednym z brukowców, że Butler nagrywał zdjęcia w Indiach, i odwiedził Fort Amer…
Dotarcie na szczyt zostało uwiecznione pamiątkowym zdjęciem. Fotograf dodał również świąteczną ramkę, z płatkami śniegu i dzwoneczkami… temperatura na zewnątrz dochodziła do 40 stopni!
Następnie, obowiązkowo już rykszą przemieszczamy się do starej części Dżajpuru- Pink City. Obezwładnia kakofonia dźwięków, parne powietrze męczy, różowy pył unosi się nad miastem, ulice wypełnione są przechodniami, sprzedawcami, żebrakami, dziećmi, taksówkami, rykszami, rowerami, autobusami, skuterami, ciężarówkami, słoniami! końmi, małpami, oraz wszechobecnymi psami.
Odnalezienie atrakcji różowego miasta, słynnego Pałacu Wiatru, który został wybudowany na głównej ulicy Dżajpuru, aby umożliwić damom z dworu obserwowanie codziennego życia, zajmuję nam trochę czasu. Zaglądamy więc do sklepów z bardzo popularnym w regionie muślinem, zachodzimy na targ, ogólnie wałęsamy się po zaułkach. W końcu docieramy pod pałac. Jest przepiękny, niestety, kiedy przebywałyśmy w Dżajpurze, pałac poddawany był zabiegom konserwatorskim, przez co miałyśmy ograniczony widok (rusztowania).
Wieczorem, zmęczone całodzienną eksploatacją miasta, raczymy się koniakiem, przywiezionym jeszcze ze strefy bezcłowej. A ponieważ w Indiach, zmrok zapada bardzo wcześnie i nagle, czeka nas długa noc. Z Agą pijemy dla samej przyjemności picia, a w przypadku Renatki, to raczej topienie smutków. A konkretnie zmartwienia. To spadło na nią niespodziewanie, i chwyciło za gardło niczym dziki zwierz. Wytarmosiło, stłamsiło i odebrało chęć życia. Niegodziwcem, który zburzył i tak już nadwyrężony wewnętrzny spokój Renatki, był niepozorny hindus, kierowca rykszy, który jednym zdaniem wykończył psychicznie naszą koleżankę. Zadając pytanie”,a pani córki, to wolne są? bo takie ładne są, a ja matematykę studiuję”! Rozpoczął koniec beztroskich wakacji Renatki. Od tej chwili było tylko gorzej, a biorąc pod uwagę ilość wypitego koniaku, to, Renatka bardzo to przeżyła!
O świcie, taszcząc walizy docieramy na dworzec autobusowy. Zakupienie biletu na trasę Dżajpur – Agra, wcale nie jest takie łatwe, jakby się mogło wydawać. Nikt nie chce nas obsłużyć, pan w okienku nie zna angielskiego, wszyscy wydają się lekko poirytowani naszą obecnością. Zrezygnowane, postanawiamy naradzić się w poczekalni. Są nawet dwie!. ”Waiting De Lux”- dla vipów (białych turystów), oraz zwykła ”Waiting Room” dla całej reszty. W poczekalni luksusowej, klimatyzowanej!!! zajmujemy miejsca obok pary rosyjskiej, oraz kilku zamożnych tubylców. Bilet postanawiamy kupić u kierowcy. Oczywiście, wykupujemy bilety na autobus klimatyzowany, luksusowy. Natomiast pojazd, który podjechał, przypominał stare, rozklekotane polskie sany z lat 80tych. Takie oblicze ma luksus w Indiach…
Podróż do Agry zajmuje średnio 7 godzin. Wynajmujemy obskurny pokoik, w jeszcze obskurniejszym hotelu, w pośpiechu (nie biorąc nawet prysznica), i bez śniadania pakujemy się do rykszy, i każemy wieźć pod Taj Mahal!. Zajmujemy miejsce w dłuuuugiej kolejce do kasy biletowej, a następnie przepłacamy za bilet wstępu, który zresztą nie podlega zwrotowi. I jest drogi. Ceny są dwie. Dla turystów (non- hindi), oraz dla tubylców (hindi). Te dla turystów, są droższe o jakieś…400%. Pozostaje również kwestia biletów kategorii trzeciej, czyli tych, które właśnie nam opchnięto.
W formie karnetu na 5 dodatkowych atrakcji Agry, których i tak, w żaden sposób nie zdążymy obejrzeć w ciągu jednego popołudnia. Prosząc o bilet do mauzoleum, dostałam karnet za 800 rupii. Kiedy zorientowałyśmy się, że zwyczajnie nas naciągnięto, i kiedy miałyśmy w zamiarze zwrot biletu, pan kasjer płynnym już angielskim, oświadczył, że po pierwsze: bilety nie podlegają zwrotowi / wymianie, po drugie: nie zaznaczyłyśmy, że chodzi nam o bilet do mauzoleum wyłącznie- mauzoleum only, z naciskiem na słowo only!. Nie zaznaczyłyśmy również, że chcemy bilet mauzoleum plus, ale pan kasjer, bo wypowiedzeniu wyuczonej formułki, nie był zupełnie zainteresowany naszą ripostą, a bynajmniej sprzeciwem… nie lubię hindusów, uogólniam, wiem. Ale nie lubię, i mam do tego prawo!.
Na sandały, zakładam foliowe ochraniacze, kiedy słyszę ”wow, co za spotkanie”! Przechylam lekko głowę i widzę… kolegę Butlera. Faktycznie wow…kilkanaście godzin później, kilkaset kilometrów dalej, a my znowu się spotykamy… Mamy wasze zdjęcia, wyślemy wam mailem. Ok, mailem- odpowiadam, szkopuł w tym, że nie podałyśmy żadnego maila…
Pałac w Agrze- Taj Mahal, to dokładniej mauzoleum wzniesione przez indyjskiego cesarza Szahdżahana na pamiątkę przedwcześnie zmarłej, ukochanej żony. Jest to kompleks budowlany, składający się z głównej świątyni, oraz z umieszczonych w jej rogach 4 minaretów. Obiekt piękny, przytłaczający swoim rozmachem, ale zupełnie nie przypominający świątyni miłości znanej mi z romantycznych ujęć.
Droga powrotna do hotelu, okazała się być gehenną. Zwyczajnie, nie wiedziałyśmy gdzie wracać…W pośpiechu, nie zabrałyśmy wizytówek, nie zainteresowałyśmy się nawet nazwą przybytku!. A szukać guesthousu widmo (nie znałyśmy nazwy, ulicy, nawet części miasta w której znajdował się hotel!) w Agrze, to jak szukać igły w stogu siana! Po burzy mózgów, przypomniałam sobie, że pamiętam pierwszy człon nazwy, mianowicie” the”…, Aga zapamiętała człon
„paradiso”, to już jakaś poszlaka!.
Problem tkwił w tym, że jak nam wytłumaczył jeden z rykszarzy, hoteli w Agrze, o nazwie ”paradiso” jest bardzo dużo! tak naprawdę, co drugi nosi tę dźwięczną nazwę…. Uczynny rykszarz, uruchamiając swoją własną siatkę wywiadowczą, po około godzinie kluczenia po centrum, oraz przedmieściach miasta, w końcu odnalazł nasz raj!. Nie mogło obyć się bez sutego napiwku!. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybyśmy jednak nie odnalazły hotelu przed zapadnięciem zmroku, w walizkach były wszystkie nasze dokumenty, pieniądze, strach się bać!.
Aby odreagować stres, postanowiłyśmy wybrać się do jedynej w Agrze bardzo eleganckiej restauracji dla bogatych! Turystów, oraz hinduskich prominentów!. Jak szaleć, to szaleć!, a nie ma to, jak szaleństwa w krajach trzeciego świata!. Białe twarze, białe obrusy, nawet hostessa i muzyka w tle!. Jako aperitif, prosimy o trzy kolejki lokalnego rumu, potem jeszcze trzy, a następnie szalejemy z kartą dań!. Zamawiamy typowe dla stanu Uttar Pradeś potrawy, wszystkie jarskie, ale bardzo pyszne. Trochę trudniejszy do strawienia był rachunek, 3000 rupii!. To naprawdę sporo, biorąc pod uwagę, że posiłek za rogiem, kosztował około 70 rupii… Renatce, odechciało się ekskluzywnych restauracji, i z miejsca polubiła tanie, obskurne jadłodajnie. Ale jak się bawić, to się bawić! Postanowiłyśmy z Agą przenieść się na afterparty, czyli na krawężnik. Renatka, która nie stroni od alkoholu, tym razem odmówiła uczestniczenia w libacji, wymawiając się migreną (zapewne dręczył ją jeszcze rachunek z restauracji). Ponieważ nigdzie nie mogłyśmy znaleźć sklepu z alkoholem, poprosiłyśmy standardowo o pomoc nieocenionych rykszarzy. Jeden z nich, zabrał nas do monopolowego (w rzeczywistości 3 półki zastawione rumem i whiskey w jakimś dziwnym pomieszczeniu, pakamerze/ garażu). Konspiracyjnie szepcę do ucha”ekspedientowi” You know, Jack Daniels… ten, porozumiewawczo mruga okiem, i dostaję- małą piersióweczkę Jacka za 3000 rupii!, Aga dokupuje drugą, a w drodze powrotnej, jakby spod ziemi, tuż przed hotelem, wyrósł stragan z alkoholami, w którym za 250 rupii kupić można było litr wódki… nie lubię hindusów!
Kolejny dzień, a my standardowo już, jeszcze przed świtem wsiadamy w autobus do New Delhi. Z trwającej zaledwie 4,5h podróży, nie pamiętam nic. Po wybornej kolacji dnia poprzedniego, po raz pierwszy w historii moich podróży, dostałam rozstroju żołądka. Z całodziennego zwiedzania miasta, również nie pamiętam wiele. Dzień upłynął mi na płaczu, oraz myślach samobójczych. New Delhi jest brzydkim miastem, chaotycznym, brudnym, niebezpiecznym. Zarzucona na kilka kijków szmata, dla kogoś stanowi prowizoryczny dom, kilkuletni chłopiec obmywa twarz w kałuży, matka z noworodkiem śpi na chodniku. Bieda, ból i beznadzieja. Jakaś kobieta prosi mnie o kupno mleka dla dziecka. Ulegam, w końcu nie prosi o pieniądze…Zabiera mnie do apteki, gdzie wybiera najdroższe, zagraniczne mleko w proszku znanej firmy. Kupuję. A później, ktoś mi mówi, że ona je potem sprzeda, i kupi marihuanę…
Uciekamy od tych nieszczęść do malowniczych ogrodów Lodich. Pomiędzy jednym, a drugim skrętem żołądka, próbuję zatrzymać na kliszy, otaczające mnie piękno.
Nagle czuję, że coś naprawdę złego dzieje się z moimi wnętrznościami. W trybie natychmiastowym, muszę skorzystać z toalety. Muszę!. Nerwowo drepcąc w miejscu, rozglądam się wokół. Po chwili rozglądamy się już wszystkie. Dłużej nie mogę wytrzymać, dłużej oznacza katastrofę! Renatka znacząco kiwa głową, i wskazuje na kępę jakiegoś ziela. Dobre i to. Z wysiłkiem podbiegam do krzaka, i moja nadzieja zostaje brutalnie zmiażdżona!. Po drugiej stronie, ryżem z jajkiem, zajada się liczna hinduska rodzina. W parku pełnym ludzi nie ma toalet, i nie ma dla mnie ratunku!. Są, są- drze się na całe gardło Aga. Widzę skleconą z kilku desek toaletę. Z wycieńczenia, i w obawie przed nieuchronną katastrofą, wpadam do męskiej. Ale co to za różnica. Tu i tu, jedynie dziura w podłożu. Zatrzaskuję za sobą drzwi (nie ma zamka)i… nie wytrzymuję. Nawet nie zdążyłam ściągnąć spodni. Na szczęście, mam na sobie szeroki model, sindbadki. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pozbyć się bielizny z całą jej zawartością. Spodnie nienaruszone. Wzrok skupiam na kraniku, i szlauchu. W którym zapewne płynie woda. Nie mylę się. Gdzieś w Indiach, w obskurnej toalecie, jedną ręką przytrzymując niedomykające się drzwi… biorę prysznic. Wkładam całkiem świeże spodnie, bez majtek wyłaniam się na zewnątrz, i chociaż wciąż blada, to z nieopisanym wyrazem ulgi na twarzy!
Kolejny dzień, mija nam na kłótniach z taksówkarzami, wdychaniu spalin, i wycieczce do zoo…tam, miałyśmy nadzieję, na spotkanie z czarną panterą, a jedyne co zobaczyłyśmy, to: jelenie, sarny, ponownie jelenie, kury, kaczki i gęsi!.
O godzinie ósmej rano, przy akompaniamencie cyklicznie powtarzających się odgłosów charczenia, smarkania i plucia (kucharza…) spożywamy ”europejskie śniadanie”. Czyli płatki z mlekiem, tost z jajkiem i sok z mango z kartonu (odmiana…alfonso) z przyprawiającą o zawrót głowy ilością barwników, konserwantów, oraz substancji słodzących!. Po śniadaniu, taszczymy walizy do taksówki, kiedy Renatka, swój bagaż oddaje pod opiekę chłopca kelnera- recepcjonisty- asystenta kucharza, i jak się okazuje, tragarza- nie dając napiwku!. Opuszczamy więc Delhi słysząc w tle, łagodnie rzecz ujmując złorzeczenia tragarza.
Na lotnisku, wszystko o dziwo przebiega nad wyraz sprawnie, jednak sam lot, nie należał do najprzyjemniejszych. Turbulencja za turbulencją, w dodatku z gratisów dostałyśmy jedynie małą buteleczkę wody mineralnej, w dodatku śmierdziało niemiłosiernie curry. Zaraz po wylądowaniu, naszym oczom ukazał się dosyć jednak nietypowy widok. Pracownicy portu nosili maseczki, i niechętnie do nas podchodzili. Jak nam powiedziano, w Europie właśnie wybuchła epidemia świńskiej grypy, stąd te środki ostrożności. Uiszczamy już tylko opłatę za wizę do Nepalu (tzw. on arrival, jedyne 20$) i welcome to Nepal:;)!
Na parkingu, czekał już na nas kierowca z wypisanymi odręcznie na kawałku tektury naszymi imionami. Z błędami oczywiście. Katmandu, na pierwszy rzut oka, nie zachwyca. Betonowe chałupy, słupy wysokiego napięcia, brzydka panorama. Kierujemy się do hotelu, o jakże obiecującej nazwie-”Diplomat”.Niestety, jak się okazało, nazwa niezbyt adekwatna do zastanej rzeczywistości. Nie ma prądu, papieru toaletowego, a pokój rozświetla feeria halogenowych świateł z usytuowanej naprzeciw dyskoteki. Dostawa prądu w Katmandu wstrzymywana jest cykliczne, co kilka godzin w ciągu dnia, w nocy natomiast dopływ prądu odcinany jest zupełnie, miasto spowijają wtedy egipskie ciemności!. Jedynym atutem hotelu, okazała się być jego lokalizacja. Usytuowany tuż przy głównym placu handlowym, co nie pozwoliło nam być obojętnymi na szeroki asortyment pamiątek wszelakich, wciskanych nam przez handlarzy. Renatka, jako jedyna nie ulega presji miłych i elokwentnych Nepalczyków, my natomiast zaopatrujemy się w różnego rodzaju sprzęty… grające. Ww dłoni dzierżę coś na kształt tamburyna, skrzypiec, kiedy Aga wciska mi jeszcze flet z drzewa różanego. A dokładniej dwa. I już tylko sekundy dzielą mnie od zakupienia kilkunastu płyt cd z muzyką regionalną. Za precjoza płacę podwójnie, bo w wyniku pomyłki rupiami hinduskimi, które stanowią dwukrotnie mocniejszą walutę. Po co było się targować?.
Ponieważ czas nas mocno ogranicza, i nie możemy pozwolić sobie na indywidualne wojaże, postanawiamy wykupić wycieczkę po dolinie Katmandu. Akurat brat recepcjonisty prowadzi biuro turystyczne, postanawiamy więc tam zajrzeć. Konwersujemy sobie popijając smaczną kawę, kiedy napomina coś o drodze powrotnej do Indii autobusem. Nagle nasz rozmówca milknie, robi zdziwioną minę, po czym wykonuje kilka natychmiastowych konspiracyjnych telefonów, po czym oznajmia, że do Indii nie wrócimy drogą lądową. Drogi są nie przejezdne. Na granicy dochodzi do zamieszek, a autobusy są przetrzymywane nawet po kilka dni!. Tyradę kończy zdaniem ”nie wiedziałyście?”, nie, nie wiedziałyśmy!. Jesteśmy więc zmuszone wykupić trzy nadprogramowe bilety lotnicze, na najbliższy rejs do Kalkuty, na za 3 dni!. Wykupujemy więc trzydniową wycieczkę Himalaje + Katmandu. Następnie idziemy do zachodniej restauracji na pizzę. Na alkohol zabrakło już nam kasy, dopijamy więc whiskey w pokoju. Przy blasku wyliczonych trzech świec, bo prądu”chwilowo” nie ma. Renatka zastrasza recepcjonistę, i… dostaje zniżkę!.
Czyli spacerkiem przez Bieszczady…O godz. 4 rano, drepcąc w ciemnościach, próbujemy bez złamania kończyn wydostać się na ulicę przed hotelem, gdzie ma czekać już na nas nasz kierowca.
W końcu, mocno spóźniony pojawia się, ale bez wehikułu. Ten ma być zaparkowany za rogiem.
Ku naszemu niezadowoleniu, kierowca wraz z młodym przewodnikiem, za wszelką cenę chcą nadrobić stracony czas i suną z niesamowitą prędkością zdezelowanym gratem, po wijącej się serpentyną wąskiej drodze. Efekt jest taki, że wszystkie już po chwili mamy dość, i chcemy wysiąść.
Kiedy kierowca, odwraca się w naszą stronę, (a znajdujemy się tuż nad przepaścią) częstując cukierkami, nie wytrzymuję napięcia, i wykrzykuję żeby zwolnił i patrzył na drogę, kiedy ochłonę, zacznę zapewniać chłopaków, że tak naprawdę, to nie zależy nam wcale na podziwianiu wschodu słońca nad Himalajami! Chcemy jedynie, szczęśliwie dojechać na miejsce. A na miejscu… kolejne rozczarowanie. Miały być Himalaje, a jest… no właśnie nic. W Nepalu zanieczyszczenie powietrza jest tak wysokie, że największy masyw górski świata, zniknął z jego powierzchni. Góry widoczne są jedynie przez 2-3 miesiące w roku, zaraz po porze monsunowej, kiedy deszcz na krótki czas spłucze szarą chmurę smogu unoszącą się nad krajem. Można również wspiąć się na wysokość 4000m. i przebić przez smog, wtedy pejzaże są już niczym nieograniczone, nam jednak brakuje sprzętu, a przede wszystkim czasu. My nie widzimy nic. Jakieś majaczące w tle zarysy szczytów. Ale by wypatrzyć nawet te, muszę przechylać głowę, mrużyć oczy i wykorzystywać wyobraźnię.
Śniadanie spożywamy w restauracji, z widokiem na zaparowaną szybę. Zapraszamy wystraszonego kierowcę, oraz przewodnika, do przyłączenia się do naszego stolika. Renatka chrząka z dezaprobatą. Chłopcy zamawiają naprawdę skromny posiłek. Omlet bez dodatków, oraz filiżankę herbaty. Kiedy kelner podaje rachunek, Renatka wpada w szał. Krzyczy na kelnera, na mnie, na Agę, że za drogo, że suchy prowiant trzeba było zabrać, strasznie żenująca sytuacja. Na szczęście wydziera się w języku polskim, więc nikt jej nie rozumie. Chłopakom powiedziałyśmy, że zdenerwowała ją za słodka owsianka. Problem żołądkowy, a raczej problemy, bo zachorowała również Aga, wciąż istnieje. Toaleta jest jedna, w dodatku niefortunnie usytuowana, bo tuż przy głównym wejściu do restauracji, na tarasie widokowym. Tarasie, pełnym turystów. Aga znika w niej na jakieś dobre kilka minut, a odgłosy delikatnie mówiąc… prykania, zakłócają magię chwili. Szuram krzesłem, kaszlę, odchrząkuję, żeby tylko zagłuszyć kompromitujące odgłosy wydobywające się z toalety, z miernym jednak skutkiem. Wszystkie oczy, i tak zwrócone są na mnie, oraz drzwi wychodka.
Lekki trekking po Himalajach, okazał się być zwyczajnym spacerkiem. Na szczęście, nie zabrakło na naszej drodze górskich wiosek, gdzie chociaż przez chwilę, mogłam przypatrzeć się ich mieszkańcom.
W drodze powrotnej, wpadamy do biura, zrobić ksero wizy, wymaganej do wydania biletu. Renatka przeglądając nasze paszporty, nagle stwierdza ”o, a ja takiej naklejki nie mam.” Tłumaczę koleżance, że po pierwsze to nie jest naklejka, tylko wiza, po drugie na pewno ma, bo jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś legalnie- nielegalnie (bo be wizy) granicę przekroczył. No to Renatce się udało! Uiściła opłatę w jednym okienku, drugiego, gdzie powinna była dostać wizę już nie zauważyła, zwyczajnie przeszła obok. Na szczęście sprawa Renatki, i jej nielegalnego pobytu w Nepalu zostaje szczęśliwie rozwiązana. Dostaje wizę wjazdową przy wyjeździe!.
W hotelu, psuje nam się zamek w drzwiach. W ciemnościach przenosimy się do innego, cichszego skrzydła. Renatka pozostaje jednak w swoim apartamencie z balkonem, i widokiem na disco. Przy dźwiękach buczącego generatora, próbuje zasnąć, a kiedy w końcu jej się udaje, o czwartej nad ranem, budzi ją telefon. Ktoś po drugiej stronie słuchawki pyta ”are you ready to fly?”…, że co? odpowiada Renatka. Rozmówca powtarza pytanie. ”Nie kurwa, nie jestem!” wykrzykuje, po czym rzuca słuchawką, schodzi do recepcji, straszy nasłaniem policji, oficjalną skargą, i Bóg wie czym jeszcze, po czym ponownie dostaje zniżkę!
Jak się okazało, telefon adresowany był do Agi. Ta wstaje o piątej rano, a przed nią długo wyczekiwany lot nad Mount Everestem. Ja pasuję. Jeżeli nie muszę, to wolę nie wsiadać na pokład samolotu. Jako singiel, (wycieczkę zdominowały pary) dostaje niezbyt fortunne miejsce (tuż przy skrzydle) i nie widzi prawie nic. Korzysta więc z okazji, i udaje się do kokpitu pilota. W podnieceniu, fotografując pejzaż, włącza niechcący jakiś przycisk, po czym w trybie natychmiastowym, zostaje wyproszona z kokpitu.
Po powrocie z eskapady, dołącza do nas, i razem wyruszamy na zwiedzanie dwóch pozostałych miast królewskich Doliny Katmandu. Niestety, samochód nie był zaopatrzony w maski tlenowe, a te były nam niezbędne. Smog był tak gęsty, że naprawdę z trudem mogłyśmy oddychać. Nasz przewodnik- Puru nie rozstawał się z chusteczką, którą zakrywał sobie usta (pod koniec dnia, chustka przybrała kolor czarny). My, ratowałyśmy się chusteczkami higienicznymi, (nie mogłyśmy oprzeć się wrażeniu, że czarna chmura dymu przenika do naszego organizmu) mimo to, ja zapadam na zapalenie gardła i spojówek, Renatka na krtań.
W końcu docieramy do położonego kilkanaście kilometrów na wschód od Katmandu, Bhaktapuru, który kiedyś był odrębnym królestwem. Miasto wpisane jest na listę UNESCO, i posiada największą pagodę w kraju. Za wstęp do miasta, trzeba zapłacić, i to jak na tutejsze warunki, słono- 750 rupii.
Jednak perłą doliny Katmandu jest Patan. Znany mi wcześniej ze zdjęć, oraz filmów, otoczony zewsząd Himalajami (niestety, te były niewidoczne- smog. Podobno zdjęcia placu Durbar, który jak klejnot w koronie okalają szczyty Himalajów, zamieszczane w przewodnikach pochodzą sprzed kilku lat, kiedy skala zanieczyszczenia w Nepalu nie było tak wysoka, przez co widoczność była lepsza). Durbar oznacza plac królewski, i tak naprawdę składa się z 3 placów.
Faktycznie, jest majestatyczny. Do końca dnia eksplorujemy dolinę Katmandu. Odwiedzając zarówno świątynie hinduistyczne, jak i buddyjskie, bo te dwie religie, w Nepalu istnieją w symbiozie!
Dzień kolejny, to Swayambhunath, czyli miejsce potocznie nazywane Monkey Temple- Świątynią Małp. Jedno z najstarszych miejsc kultu religijnego w Nepalu. Nazwa świątyni pochodzi od dziesiątek małp, jakie tam żyją, a które uznawane są za święte.
Nastepnie Pasupatinath – czyli zespół świątyń hinduistycznych, poświęconych Bogu Siwie. Miejsce niesamowite.
Puru przestrzega mnie przed Sadhu, wędrownymi ascetami wiecznie na haszu. Wychudzeni, z mętnym wzrokiem wyglądają przerażająco. Nie patrz im w oczy, mówi. Potrafią hipnotyzować. Na wszelki wypadek, nie patrzę.
Nagle, młoda kobieta pochyla się nad krowim łajnem, wkłada w nie dłoń, po czym w skupieniu brunatną mazią rysuję na czole znak tiki. To ma jej zapewnić błogosławieństwo Bogów na cały dzień. Kiedy wyciągając rękę, zbliża się w moim kierunku, uciekam. Wpadam na owinięte w jaskrawo-żółty całun zwłoki. Pozostawione nad brzegiem rzeki Bagmati. Wystawione na silne promienie słoneczne! Ktoś rozpala stos, a po jakimś czasie, rozpoznaje na nim całun…W Pasupatinath dokonuje się ceremonialnych kremacji. Zapach palonych zwłok unosi się w powietrzu, surrealne przeżycie!.
W pokoju hotelowym, zastanawiamy się nad wyborem odpowiedniego sanatorium, do którego powinnyśmy się wybrać niezwłocznie po powrocie z ”wakacji”.
Nie ma co jeść, nie ma co pić… po kilkunastogodzinnej inhalacji spalinami, nie czujemy się najlepiej. Z siedemdziesięcioma rupiami nepalskimi w kieszeni (nie majątek) na śniadanie zamawiam mikroskopijną owsiankę bez banana. Na banana nie wystarczyło. O godz. 13.00 punktualnie podjeżdża taxi. W Katmandu jest tylko jeden port lotniczy, niecałe 6km od centrum miasta. W Kalkucie lądujemy około godz. 16tej, po niespełna dwóch godzinach lotu. Namawiamy amerykańską turystkę na dzielenie z nami taksówki, dopłacamy za nadbagaż…a po godzinnej jeździe w niesamowitych korkach, docieramy wreszcie do centrum. Naszym oczom, ukazuje się widok dosyć dla nas nienaturalny, hotel ekskluzywny, z basenem, odźwiernym, lokajem. Zupełnie nie w naszym stylu, ale jak najbardziej w stylu Renatki. Turystka wysiada, my też. Turystka oddaje bagaż pod opiekę tragarza, my nie. My przycupnięte w zaułku, kurczowo ściskamy nasze tobołki. Kierowca zawraca, po czym proponuje podwózkę do równie miłego, tańszego hotelu, dla mniej zamożnych turystów. Z propozycji korzystamy. Naszym oczom ukazuje się pięknie oświetlony hotel, o równie pięknej nazwie” Royal Garden”. Pokój dostajemy jednak ciasny, z dostawką. A dokładniej grubym kocem, który miał pełnić funkcję materaca. Za 2000 rupii za noc, człowiek może oczekiwać odrobiny luksusu. Renatka wpada w szał. Natychmiast wykonuje telefon do recepcji, wykrzykuje te swoje o maj gody, po czym dostajemy… zniżkę!
Po kolacji, wychodzimy wieczorem w poszukiwaniu maseczek. Spacer w ciemnościach, nie jest jednak trafionym pomysłem. Wokół bezdomni, hordy łapiących nas za wszystkie wystające kończyny namolnych dzieciaków, wsiadamy więc w rykszę, oczywiście po uprzednim ustaleniu ceny oczywiście. Postąpić inaczej, byłoby głupotą!. Mimo powziętych przez nas środków ostrożności, nie obywa się bez małej awantury. Ponieważ apteka, do której się wybrałyśmy, była już zamknięta, podjechaliśmy do następnej, dosłownie kilka metrów dalej. A rykszarz za te dodatkowe metry zaśpiewał sobie podwójnie. Nawet, jeżeli jego bezczelność podyktowana była głodem, mało mnie to wtedy interesowało. Nie, i jeszcze raz nie! powtórzyłam, i rzuciłam odliczoną kwotę na siedzenie. Po chwili, pojawiło się obok nas kilkunastu mężczyzn, przejętych rolą obrońcy uciemiężonego rykszarza. My byłyśmy nadal nieugięte. Z opresji, na szczęście wybawił nas hotelowy ochroniarz, zwyczajnie przeganiając natrętów.
Rano, okazało się, że hotel posiada jedynie część frontową. Reszta pozostawała w budowie. W niewykończonej więc części restauracyjnej, z robotnikami, i workami cementu w tle, oczekujemy na śniadanie. Przez dobre dwadzieścia minut tłumaczymy kelnerowi, że do płatków chcemy zimne mleko, a do kawy ciepłe mleko, a nie zimną wodę. Zrezygnowane jednak, spożywamy to, co nam podano. Renatka jednak terroryzuje personel. Swoim nienagannym angielskim, z akcentem klas wyższych, prosi chłopca, który nie zna języka angielskiego, o jajko na twardo, gotowane dokładnie 5 minut, bo innego nie znosi, five minutes egg, powtarza w nieskończoność, po czym prosi o dolewkę kawy w nowej filiżance!. Przez jej idiotyczne zachowanie, mamy zapewne słuszne obiekcje, co do naszej jajecznicy. Jesteśmy prawie pewne, że w najlepszym razie, ktoś do niej napluł!.
Po oddaniu waliz do przechowalni, wyruszamy w miasto. Po prawie dwóch tygodniach żywienia się wyłącznie wegetariańskim curry, nie możemy się skupić na niczym innym, jak tylko na mission almost impossible, czyli odnalezieniu jedynego Mc Donaldsa w Kalkucie. Po kilku godzinach kluczenia, cel zostaje osiągnięty. Piękny budynek, strzeżony przez ochroniarza z karabinem, klimatyzacja, marmury, luksus. Fast food na bogato. Zamawiamy hamburgery z kurczaka, (niestety wieprzowina wciąż poza zasięgiem) i mrożoną kasę. Wreszcie tak odżywione, możemy skupić się na atrakcjach miasta. Kalkuta zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. Jest piękna, czysta, francuskie kawiarenki, antykwariaty, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest zupełnie europejska. Być może, jest to spowodowane faktem, że w Kalkucie większość religijną stanowią chrześcijanie.
Wieczorem wylatujemy do Madrasu. Na miejscu zastają nas egipskie ciemności. Nie mamy żadnego zarezerwowanego hotelu, prosimy więc taksówkarza, aby zawiózł nas do najbliższego budżetowego hostelu. No i zawiózł. Pokój przypominał celę, kraty w oknach, cement, zamiast łóżek coś, co przypominało prycze… roznegliżowani do samej bielizny, obleśni hindusi przechadzający się po korytarzach… ale to tylko na jedną noc, powtarzałyśmy sobie.
Czyli początek końca, i wcale nie mam tu na myśli tych kilku dni dzielących nas od powrotu do Londynu, a raczej koniec naszej przyjaźni z Renatką. Wyczerpane wiecznym narzekaniem na standardy wyprawy, naszej dużo starszej koleżanki, w końcu postanawiamy dać jej nauczkę!. Renatka, ubzdurała bowiem sobie, że jest damą przez duże d, tak dużą, że w hotelu bez gwiazdek zamawia jajko na twardo, ale tylko takie, które zgięty w pół hindus, będzie gotował dokładnie przez 5 min. Tak dużą, że dolewkę kawy przyjmie jedynie w nowej, świeżej filiżance, itd. Narzekała na wszystko, na kraj, na hotele, na to że brudno, a wokół tylko nędza i obdartusy…i że to nijak się ma do zdjęć z przewodnika o… Goa!. Problem w tym, że Renatka jedynie udawała damę, jak nam już niejednokrotnie udowodniła, miała mniej taktu, ogłady i kultury osobistej, od niejednego bezdomnego analfabety. Pogarda z jaką traktowała tubylców, ogólna ignorancja, skąpstwo, spowodowały to, że już od jakiegoś czasu, próbowałyśmy się od niej odseparować. W Madrasie jednak, wszystkie negatywne emocje, jakie do tej pory tłumiłyśmy w sobie, wreszcie znalazły ujście. Ponieważ Renatka tak bardzo narzekała na standard hoteli, postanowiłyśmy więc zaszaleć. Wraz z Agą, kazałyśmy się wieźć do drogiego hotelu dla białych biznesmenów. Ze wszelkimi wygodami. W drodze, Renatka staje się markotna i widocznie bledsza. Po zapoznaniu się z cennikiem, stwierdza, że może jednak lepiej byłoby znaleźć jakieś tańsze, mniej ekskluzywne lokum!. E tam, zaszalejmy. Przecież tak bardzo ci tego brakowało, tutaj to ci i kawę dobrze zaparzą, i jajko odpowiednio ugotują, odpowiadam z nieskrywaną już ironią. Renatka dostaje ataku migreny, i nie chce skorzystać z luksusów, jakie oferuje hotel. Rezygnuje z drogiego masażu głowy, i jeszcze droższego drinka nad basenem. Zaszywa się w drogim pokoju, i wcale z niego nie wychodzi – jak już tyle zapłaciła…
A że w Indiach każdy każdego zna, nasz kierowca- przewodnik proponuje nam dwudniowy wypad na plantacje herbaty. Nie musiał nas długo namawiać. Po chwili siedzimy w przytulnym biurze turystycznym, popijamy mocną kawkę, i omawiamy szczegóły wyprawy. Renatka nie zawodzi. Daje istny popis, wykłócając się o każdą złotówkę, a dokładniej rupię. Zwyczajnie nie chce oglądać pól herbacianych, woli pozostać w ekskluzywnym hotelu, skoro już zapłaciłyśmy za dobę! Wyzywa mnie, Agę (od idiotek, naiwniar itp.), kierowcę, właściciela biura, (od cwaniaków, złodziei itp.) nawet jakiemuś petentowi się dostało. Decyzja jednak zapadła. Jedziemy. Z Renatką lub bez. Z Renatką. Bała się zostać sama w Madrasie, strasznie więc niezadowolona jedzie z nami. Z powrotem w hotelu, sytuacja napięta. Nikt się do nikogo nie odzywa. Renatka do nas z wiadomych przyczyn, ja do nikogo, gdyż dostałam zapalenia ucha środkowego, a dokładniej dwóch!. Umieram. Mam gorączkę, dreszcze i cierpię na przeraźliwy ból głowy. Postanawiam więc się trochę zdrzemnąć, zanim wyruszymy w drogę.
Jeszcze przed świtem, opuszczamy pokój. Jestem nieprzytomna. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak źle, i nigdy w życiu nie bolała mnie tak głowa. Zupełnie, jakby ktoś przez ucho wwiercał mi się do mózgu. Nie miałam siły nawet krzyczeć. Jeżeli ktoś kiedykolwiek przechodził ostre zapalenie uszu, wie o czym piszę. Jeszcze przez kilka miesięcy po powrocie z Indii odczuwałam ból. Ponieważ nie jestem zdolna nawet ustać na nogach, jedziemy do szpitala. Aga zajmuje się logistyką, gdyż ja jestem na wpół przytomna. Bez czekania zostaję przyjęta przez lekarza, który po krótkim wywiadzie stawia diagnozę, tak jak przypuszczałam zresztą- ostre zapalenie uszu. Zaleca kroplówkę oraz zastrzyk przeciwbólowy. Zostaję przewieziona do małej salki, z kilkoma metalowymi łóżkami. Po chwili zjawia się pielęgniarka, w retro kitlu, białych podkolanówkach, czepku, wygląda tak, jakby ktoś przeniósł ją z planu jakiegoś filmu.
Pielęgniarka wkłada mi termometr do ust(nie chcę nawet myśleć, kto używał go przede mną, na pryczy obok spał bezdomny), po czym podłącz kroplówkę, zapodaje zastrzyk przeciwbólowy, oraz wręcza garść tabletek. Decyduję się jechać, pomimo faktu, iż wiem,że przede mną jakieś kilka godzin jazdy po wyboistej drodze. Z głową na kolanach Agi, nie mogąc zasnąć z bólu, płacząc, co godzina niczym narkoman morfiny, domagam się bardzo silnej tabletki przeciwbólowej. Ta owszem, uśmierza ból, ale tylko trochę, i nie na dłużej niż godzinę. Po jakimś czasie, czuję się tak źle, że zaczynam błagać Agę, aby mnie dobiła, dokonała eutanazji. Nawet nie reaguję, kiedy zjeżdżając ze stromej góry, nagle coś huknęło, a kierowca oznajmia, że właśnie poszły hamulce… Zjechaliśmy jednak szczęśliwie bez hamulców, a samochód trafia do mechanika. Na warsztat składało się kilka prymitywnych narzędzi, rozpadająca się szopa przykryta blachą falistą, oraz nieletni mechanik…
Ponieważ tabletki zaczęły działać, postanowiłam wysiąść z samochodu, i przymusowy postój przeznaczyć na spacer po wiosce. Jak bardzo południe Indii różni się od reszty kraju. Jest jakby weselsze, bardziej zielone, bieda nie jest tak przytłaczająca. Gdzieniegdzie stoją zaparkowane zachodnie samochody, chałupy wyposażone w anteny satelitarne, prawie Europa!.
Po naprawie pojazdu, kierowca postanawia zatrzymać się w rezerwacie słoni, abyśmy mogły podpatrzeć te inteligentne zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Niestety, po dotarciu na miejsce, okazuje się, że… akurat dzisiaj! rezerwat jest zamknięty!. Renatka triumfuje. Po dotarciu do hotelu, znowu musimy wysłuchiwać zrzędzącej Renatki, ponieważ pani recepcjonistka informuje nas, że w cenę pokoju nie jest wliczona śniadanie, a miało być. Horror. Na szczęście wciąż jestem na wpółprzytomna, więc złośliwości Renatki tak naprawdę mnie nie dotyczą. Renatka Atakuje Agę.
Dzień upływa nam na eksploatacji pól herbacianych, zahaczamy nawet o fabrykę kawy i herbaty, oraz okolicznych wiosek. Ja wciąż czuję się bardzo źle, więc jedyne o czym marzę, to pistolet, bądź pokój hotelowy. W nocy wracamy do Madrasu, skąd wcześnie rano wylatujemy do Londynu. W trakcie drogi raczymy się z Agą w przydrożnych ”barach” cudowną herbatą kardamonową z dodatkiem mleka. Delicje!
Po dotarciu na lotnisko, Renatka postanawia się od nas odłączyć, zmienia nawet miejsce – na jak najdalsze od naszego rzędu.
Po powrocie z Indii, Renatka definitywnie zrywa z nami kontakt!