Położenie: Bliski Wschód-Azja Zachodnia
Stolica: Jerozolima
Waluta: ILS (szekiel izraelski)
Język: hebrajski, arabski
Jerozolima
Betlejem
Pustynia Judzka
Kumran
Masada
En Gedi
Morze Martwe
Galilea
Tyberiada
Stopem wokół Jeziora Galilejskiego: Kana galilejska, Jardanet, En Gew, Kursi, Kafarnaum, Tabga, Góra Tabor
Nazaret
Była sobota, szare lutowe popołudnie. Lampka wina, mama tłukła schabowe, a Aga zapytała-taksówkę zamawiać? – Nie, nie zamawiać. Pociągiem taniej.
Spoglądam na rozkład jazdy, i czytam – pociąg odwołany, ODWOŁANY! Powtórzyłam. Zapada grobowa cisza. Zamawiaj taxi, krzyczę. Po piętnastu minutach, siedzę już na przednim siedzeniu motywując kierowcę do łamania przepisów drogowych. Łamie. Zdążyłyśmy. Pięciogodzinny lot nie należy do przyjemnych (o ile takie w ogóle istnieją). Samolot po brzegi wypełniony jest ortodoksyjnymi żydami, żydówkami upychającymi peruki pod siedzenia, wielkimi pudłami na kapelusze i wiecznie przeżuwającymi coś dzieciakami. Dostęp do toalet również jest mocno ograniczony. Tam, gdzie zazwyczaj znajduje się toaleta, została wydzielona przestrzeń dla Żydów, by tamci mogli się swobodnie modlić. Z czarnymi lokami, i w skromnych szatach, dzierżąc torę w dłoniach i kiwając się w takt podejrzanie brzmiącej melodii wyglądają po prostu – makabrycznie. Boję spojrzeć się za siebie, boję się wyjrzeć przez okno, boję się spojrzeć na przerażoną Agę, a chyba najbardziej boję spojrzeć się pod nogi. Tam przecież może leżeć sztuczna głowa ze starannie wyczesanymi puklami ludzkich włosów. Będzie dobrze, będzie dobrze, powtarzam sobie w duchu. Po pięciu godzinach lotu, lądujemy w Tel Avivie. W Jerozolimie, wita nas surrealny widok. Cywile, młodzież, wojsko z przewieszonymi przez ramię karabinami. Czuję się nieswojo. Na stacji zamontowane są maszyny do wykrywania metalu, a patrol sprawdza nas nie mniej skrupulatnie niż ochrona na lotnisku. Wybieramy hostel na starym mieście. Czysty, przytulny. Standard budżetowej bazy noclegowej w Izraelu jest bardzo wysoki, adekwatny zresztą do ceny. Recepcjonista wręcza nam klucz do dormitorium…męskiego. Jak się później okazuje, były i dormitoria żeńskie. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dla nas wybrano właśnie to…W pokoju pobojowisko, cuchnie niemiłosiernie brudnymi skarpetkami, ktoś makabrycznie chrapie, ktoś kopie mnie w głowę, (kiedy po omacku usiłuję wdrapać się na piętrowe łóżko), miło nie jest. Mama zostaje mianowana głównym strażnikiem i zasypia z przywiązanymi do ręki portfelami, aparatami i pozostałymi precjozami.
Wczesnym rankiem budzą nas krople dudniącego o szyby deszczu. Ja jednak jestem przekonana, że są to odgłosy artyleryjskie i z pokoju wyłaniam się niczym szpieg z Krainy Deszczowców. Kryjąc się za filarami, z rozbieganym wzrokiem i trzęsącymi dłońmi uchylam drewniane wrota i wyglądam na ulicę. Fałszywy alarm, wszystko w porządku! Po śniadaniu wreszcie przyszedł czas na Jerozolimę! Święte Miasto, gdzie łączą się trzy religie, Judaizm, Chrześcijaństwo i Islam. Gdzie na straganach obok siebie leżą tora, koran i biblia. Pada. Pada, pada…
Nakładamy kolorowe płaszcze i eksplorujemy miasto, nieustannie pada! skupiamy się więc na bazarze, a dokładnie wijących się kilometrami ciasnych uliczkach, tzw. soukah. Drogo. Za drogo. Wchodzimy w Via Dolorosa, i pokonujemy trasę, jaką Chrystus przebył idąc do miejsca swojego ukrzyżowania. W skupieniu oglądam wmurowane tabliczki z numerami poszczególnych stacji.
Następnie kierujemy się do Bazyliki Grobu Świętego, która wybudowana została na domniemanych terenach ukrzyżowania i złożenia Jezusa do grobu. Wewnątrz długie kolejki turystów, w szczególności Włochów i Rosjan. Ci ostatni z determinacją dzierżą w dłoniach świece, które za wszelką cenę (popychając i tratując pozostałych) próbują wzniecić od świętego ognia tlącego się przy wejściu do Grobu. Wewnątrz grobowca chaos i ponaglający głos księdza, ,,szybko, szybko,, Rosyjskie matrony napierają na mnie swoim okazałym ciałem, a każda z nich za wszelką cenę stara się uwiecznić ten moment na fotografii. Uklęknąć nie zdążyłam, zresztą nie było gdzie i jak. Przesiąknięta atmosferą ogólnego podniecenia, wybiegam i w pobliskim sklepie z dewocjonaliami zaopatruję się w piękne drewniane krzyże, krzyżyki, łańcuszki oraz zdjęcia świętych, które następnie (naśladując pozostałych wiernych) kładę w celu poświęcenia na kamiennej płycie pachnącej różami, na której to namaszczono i owinięto całunem ciało Pana Jezusa. Wychodzę z szerokim uśmiechem, przeświadczona w moc uświęconych w ten sposób dewocjonaliów. Bez jednak żadnych głębszych wzruszeń.
Powoli, słońce zaczyna się przedzierać przez chmury. Wykorzystując sprzyjającą aurę, biegniemy w kierunku Bramy Syjon, która zresztą znajduje się na starym mieście, i stąd wyruszamy w pieszą wędrówkę na górę Oliwną. Roztacza się stamtąd przepiękny widok na Stare Miasto.
Po drodze na jednej z kamieniczek zauważam niepozorny napis. Dom rodziców Maryi. W środku wydrążona w skale grota z malutkimi izdebkami, niskim stropem i wąskimi krętymi schodami. Było wilgotno i ciasno, ewakuuję się, więc na zewnątrz, a tam leje… spacer po zielonych Ogrodach Getsemani zwyczajnie odpada. Schronienie znajdujemy w podziemnej krypcie, do której wnętrza prowadzą przepiękne schody, a w której to grocie najprawdopodobniej złożono ciało Matki Boskiej. Było tam pusto, cicho i jakoś tak spokojnie, bardzo spokojnie. Nawet modlitwa w tym miejscu sama cisnęła się na usta, niewymuszona, nie sztuczna, zwyczajnie szczera.
Następnie penetrujemy Dolinę Jozafata, gdzie jak głosi tradycja zmarli zmartwychwstaną w dniu sądu ostatecznego. Znajduje się tu piękny i wzruszający cmentarz żydowski.
Zaczęło się ściemniać, postanowiłyśmy więc wrócić do hostelu kupując po drodze pite, humus i burekas- ciasto nadziewane mięsem i ziemniakami.
Mieszkałyśmy na starym mieście, więc dojście do masywnego Muru Zachodniego, który dla Żydów jest miejscem świętym, zajmował nam zaledwie kilka minut. Niestety, kobiety nie mogą zbliżać się do Ściany Płaczu na odległość mniejszą niż kilkanaście metrów. Obiektyw aparatu służył mi jako swoistego rodzaju lornetka, podpatrywałam więc gorliwie modlących się Żydów. Ktoś recytował świętą księgę, ktoś pomiędzy szczeliny muru wkładał karteczki z modlitwami. Ktoś unikał mojego obiektywu i…znowu zaczęło padać!
Wsiadłyśmy więc w autobus, którego końcową stacją była stara dzielnica żydowska Mea Shearim, centrum ultra ortodoksyjnej wspólnoty żydowskiej. Nagle naszym oczom ukazał się widok jakby przeniesiony z XVIII- wiecznej Europy. Mężczyźni w tradycyjnych czarnych płaszczach i podkolanówkach jakby w półśnie, powolnym krokiem studiując Torę przemierzają wąskie uliczki, kobiety w perukach i skromnych szarych spódnicach unikają obiektywu mojego aparatu. Mężczyźni, delikatnie mówiąc ignorują nas, schodzą nam z drogi, a kiedy naciskam migawkę aparatu, zwyczajnie uciekają… widok dosyć dziwaczny.
Gdzie te piękne romantyczne żydówki z puklem czarnych jak smoła włosów? Pytanie samo nasuwało się na usta. Wszyscy byli do siebie podobni, uroda (a raczej jej brak) dość specyficzna, niemało było blondynów o jasnoniebieskich oczach, takich jak chłopak z pobliskiego warzywniaka, którego dziadkowie pochodzili z Polski, a którzy to wyemigrowali do Izraela w czasie II Wojny Światowej. On też wyglądał dość niecodziennie z jasnymi bokobrodami i w czarnych pończochach.
Było brudno i ciasno, za ciasno dla turystów a miejscowi robili wszystko, żeby nam to uświadomić, postanowiłyśmy więc zwiedzić jeszcze nowoczesną, bogatą dzielnicę żydowską. Hostel, w którym się zatrzymałyśmy usytuowany był w dzielnicy muzułmańskiej, największej i najgwarniejszej na starym mieście, eksplorujemy tę właśnie część. Bazary, główny suk składający się z trzech krzyżujących się ulic, kościoły chrześcijańskie…, meczety i Kopuła Skały. Majestatyczny meczet ze złotą kopułą dominuje nad miastem. Wewnątrz znajduje się skała, gdzie według tradycji Abraham miał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka. Aura nie sprzyjała dalszej eksploracji, wyruszyłyśmy więc do centrum nowoczesnej Jerozolimy gdzie zafundowałyśmy sobie mikroskopijnej wielkości Kebab (w odróżnieniu od ceny).
Wcześnie rano, na wpół przytomne i dość niepewnym krokiem (było mokro i ślisko) schodzimy po kamiennych stopniach. Z za rogu wyłania się zaspany sprzedawca i usiłuje wcisnąć mi jakieś kiczowate pamiątki. Kiedy odmawiam – odchodzi. Zwyczajnie. Bez szarpania za rękaw, bez próśb, bez wciskania prezentów. W dole machamy na przejeżdżające minibusy. Źle machamy. Teraz próbujemy szczęścia po przeciwnej stronie. Udało się.
Otwieram drzwi, Betlejem,Betlejem wykrzykuję, na co kierowca twierdząco kiwa głową. W środku muzułmanie i my, żadnych pozostałych turystów. Podejrzanie wyglądający mężczyzna, właściciel długiej siwej brody i czarnego turbanu właśnie rozpoczyna odmawiać modlitwę, co zresztą poprzedza głośnym , makabrycznym śpiewem. Chcę wysiadać…Podróż z Jerozolimy do Betlejem trwa jedynie 30 min, ale miasto znajduje się pod władzą Palestyńczyków, dlatego też na granicy miasta ustawiane są punkty kontrolne, a wszyscy pasażerowie są skrupulatnie sprawdzani. Tak nam przynajmniej mówiono. Zasieki już są, bus zwalnia a w końcu zatrzymuje się przy jednym z takich właśnie punktów. Drzwi busa dziarsko otwiera żołnierz z nadmiernie wyeksponowaną bronią. Mówi coś w niezrozumiałym dla nas języku arabskim, po czym wszyscy współtowarzysze podróży pośpiesznie i z podenerwowaniem opuszczają pojazd i ustawiają się w prawdziwie długiej kolejce.
A my?
Co my?
No, co robimy?
Nic. Nic nie robimy. My turystki!
Po kilku minutach nerwowego oczekiwania, do busa wpada przemiła pani żołnierz, z mniej wyeksponowaną bronią, która to prosi o paszporty, po czym przegląda je jakby od niechcenia, i nakazuje kierowcy jechać. Miałam nadzieję, że nie z powrotem. Na szczęście nie. Już prawie jesteśmy na miejscu. Kierowca bynajmniej mówi, że to już. Dalej wjechać nie może. Wysadza nas u podnóża wzgórza, na którym leży miasto. Jakby spod ziemi wyrasta tłum taksówkarzy. Otoczyli nas niczym horda wygłodniałych hien. Zbijamy z ceny, a już chwilę potem chcemy zbić szybę w aucie. Dość podejrzana maszyna miała nas zawieźć do miasta. Kierowca zataił fakt, że zdezelowanym gratem mamy wjechać po prawie pionowo pochylonym do podłoża zboczu. Mama udawała obojętną, (ale to tylko bohaterska poza, przybrana w celu uspokojenia mnie i Agi) Aga nerwowo rozglądała się na boki, a ja już tylko zdławionym głosem wypowiedziałam…Jezu. Po około 5 minutach makabrycznej wspinaczki (tak, bo to była wspinaczka samochodowa)! Byłyśmy na szczycie. Muzułmanin dzierżył w ręku krzyż, muzułmanka wciskała mi biblię po promocyjnej cenie, a ich pociecha wymachiwała mi przed nosem garścią pełną tandetnych dewocjonaliów. Jakie to wszystko było pochrzanione. Ale przynajmniej było tam cicho i spokojnie. W dodatku rozpościerał się stamtąd przepiękny widok na Pustynię Judzką.
Od razu skierowałyśmy się do Bazyliki Narodzenia Pańskiego, która została zbudowana w IV w w przypuszczalnym miejscu narodzin Jezusa. Do Groty Narodzenia prowadziła szeroka nawa, na której ścianach znajdowały się przepiękne mozaiki. W samej grocie, na miejscu, w którym najprawdopodobniej narodził się Jezus wmurowano srebrną gwiazdę. Z namaszczeniem dotknęłam dłonią szlachetnego metalu, położyłam na nim krzyżyk, i na szczęście, kiedy w zamiarze miałam jeszcze kilka podejrzanych u innych turystów trików ( w tym tarcie czołem i w ogóle różnymi elementami garderoby) nadszedł moment ochłonięcia, w jednej chwili podniosłam się z klęczek i obserwowałam wyraźnie wzruszoną mamę z Agą.
Po krótkiej sesji zdjęciowej ze srebrnym elementem w tle, spacerowałyśmy ulicami miasta, po czym udałyśmy się do Groty Mlecznej, oddalonej tylko kilka minut drogi od głównego placu. Grota uważana jest przez chrześcijan za świętą, ponieważ to w niej schroniła się Święta Rodzina w czasie rzezi niewiniątek.
Następnie wróciłyśmy do Jerozolimy, wypróbowanym, tanim środkiem transportu. W recepcji ktoś zapytał:
I jak w Betlejem? Bo ja 2 godziny w tej cholernej kolejce stałem, a wy?
A my nie.
To ile?
Nic, to znaczy wcale. Po prostu nie wysiadłyśmy z busa. Cisza, a po chwili krótkie aha, i gdzieś z korytarza dało się słyszeć …a nie mówiłem żeby na dupie siedzieć?!
W kuchni, kiedy pochylone nad humusem i wysuszonym kawałkiem macy planowałyśmy rozkład dnia następnego, wpadła młoda kobieta. W wytartym czarnym swetrze i szarej, mocno nadwyrężonej spódnicy wyglądała delikatnie mówiąc… ubogo.
Cześć, Kasia jestem. Już tu miesiąc siedzę, i trochę tęsknię za ojczystym językiem i tak pomyślałam, że się dosiądę, i…
tak, tak, oczywiście, proszę dosiądź się Kasiu, masz ochotę na gorący kubek? (Biorąc na wzgląd stan garderoby Kasi), z miłosierdzia wtrąciła mama.
Poproszę, bo ja tu już miesiąc, i kasa się kończy i…
W takim razie zapraszamy. Takie to było nasze spotkanie z Kasią. Rozmawiałyśmy długo. Kasia miała 30 lat, była jedynaczką, absolwentką teologii a jej ulubionym tematem był Jezus. Opowiadała o nim ze szczególnym umiłowaniem, żeby nie powiedzieć niezdrowym podnieceniem. Dziwne. Kasia widziała w Izraelu już prawie wszystko. Była by, więc wyśmienitym przewodnikiem. Kilka herbat później, stanęło na tym, iż jutro wynajmujemy wspólnie taksówkę i wyruszamy w całodniową podróż po pustyni judzkiej.
Już w pokoju Aga szarpie mnie ze rękaw, dziwna jest nie?
No, jest. Nie da się ukryć.
I zauważyłaś obrączkę na palcu?
Zauważyłam. I co z tego?
A to, że o mężu nic nie mówi.
No nie mówi. Ale obrączkę ma.
No i?
No pomyśl, jeździ po Izraelu, z obrączką, ale bez męża, w szarych sukmanach, nie pije alkoholu (a to zawsze jest podejrzane!) kiedy opowiada o Jezusie jej oczy nabierają blasku, to jest, to jest…
No, kto do cholery?!
Siostra skrytka! Faktycznie, tak, na pewno!.
Na czele z Kasią, przemierzamy ulice Jerozolimy w poszukiwaniu …okazji. A dokładniej taniego transportu. Z Kasią na czele, bo ona, jako wytrawny znawca kultury żydowskiej, i z miłą (zawsze uśmiechnięta) fizjonomią ma największe szanse. Mama zresztą plasuje się również w czołówce, ale ze względu na nieznajomość języka, zostaje zdyskwalifikowana. Kasia zagaduje, pyta, przewraca oczyma i …transport już mamy. Pada na Araba, ale z nimi zawsze raźniej. Kierunek- w stronę pustyni. Pierwszy przystanek to Góra Kuszenia, na której znajduje się Klasztor. Monaster zbudowano w XII w. Wokół groty, w której Jezusowi podczas jego 40- dniowego postu ukazał się diabeł. Przystanek w dosłownym słowa tego znaczeniu. Wysiadamy z auta, w eskorcie pana kierowcy – przewodnika, niepewnie podchodzimy do punktu sprzedaży biletów, studiujemy cennik i czym prędzej dyskretnie wycofujemy się w kierunku pojazdu. Do klasztoru wjeżdża się kolejką linową, na którą zresztą bilety są nieracjonalnie drogie. Spoglądamy, więc na górę z dystansu, wysłuchujemy krótkiej relacji Kasi a następnie ironicznych i dość zjadliwych uwag kierowcy. Od Jerycha, pierwszego miasta, którym zawładnęli Izraelici dzieliło nas niespełna 3 km, kierowca z ochotą podwiózł nas do centrum, gdzie mając Kasię za przewodnika penetrowałyśmy zakamarki najstarszego miasta świata. Miasta, które wciąż pozostaje administrowane przez autonomię palestyńską. W drodze powrotnej Kasia niemalże wyskakuje z pędzącego auta.
– Zatrzymaj się, zatrzymaj się,! Krzyczy do kierowcy jednocześnie szarpiąc go za rękaw wełnianego swetra. Obserwujemy ją jak przechodzi przez pasy, zagaduje tubylców, wskazuje na jakąś dziwnie wyglądającą odmianę drzewa, krzewu? Po czym ponownie podbiega do samochodu wołając, to tu, to ta, ta sykomora! Syko co? Zapytuję. Sykomora! Drzewo, na które według tradycji wspiął się Zacheusz, aby zobaczyć Jezusa.! Wysiadłyśmy. I właśnie tam, kiedy tak siedziałam w cieniu wiekowego drzewa, czując na swojej twarzy przebijające się przez liście promienie słońca zrozumiałam, że w Izraelu wszystkie te biblijne opowieści, ustne przekazy, stają się prawdziwe, nabierają realnych kształtów, a bajania z wolna przeistaczają się w historyczne fakty. Od głównej drogi od Jerycha, znajduje się szlak, którym można dojść do Monasteru Św. Jerzego. Monaster założony został w 480r i częściowo wykuty został w litej skale. Klasztor otoczony jest jaskiniami, a w jednej z nich jak głosi tradycja Joachim dowiedział się od anioła, że jego bezpłodna żona urodzi dziecko (przyszłą Matkę Boską). Kierowca podwiózł nas do punktu wypadowego w trakcie częstując posiłkiem. Mama podziękowała, Aga również, ja stanowczo odmówiłam. Jedynie Kasia urywa kawałek i ze smakiem wkłada do ust, po czym nagannym tonem oświadcza, że ogromnym nietaktem jest odmówienie poczęstunku, pośpiesznie i z uśmiechem poprosiłam więc o kawałek. Następnie poprosiła mama i Aga. A jeszcze później domagałyśmy się więcej. To coś przypominające wielki, tłusty piróg z nadzieniem fantastycznie doprawionej baraniny było po prostu pyszne. W rewanżu wyciągamy nasze skromne kanapki z serem, nerwowo rozrywam foliową torebkę i z szerokim uśmiechem wpycham w dłoń kierowcy. Zresztą w nadziei na jeszcze jedną porcję domowego prowiantu. Niestety, więcej nie ma. Aga szturchając mnie w bok konspiracyjnie szepce mi do ucha, -Zapytaj gdzie można kupić, gdzie kupić.!
– Kasia zagadaj gdzie to można zjeść? (teraz ja szturcham Kasię).
-Słucham?
-Gdzie zjeść?!Wykrzykuję. Kasia zagaduje kierowcę, na co ten z nieukrywaną dumą oświadcza, iż …nigdzie. To podobno domowa wersja, jakiej w sklepach nie podają. Szkoda. Tak często słyszę o arabskiej gościnności, o tym jak chętnie zapraszają do swoich domostw, częstują wieczerzą i słodką herbatą miętową, dlaczego nie nas? Dlaczego?…
Widok zapierający dech w piersiach. Wygląda na to, że czeka nas jedna z najpiękniejszych wędrówek w tym regionie. Wyskakuję śpiesznie z auta, kiedy jak spod ziemi wyrasta tłum sprzedawców wszystkiego i chłopców ciągnących na uprzęży małe biedne osiołki. W zamian za szekle możemy komfortowo podjechać na grzbiecie osiołka pod sam klasztor, ale, po co?
– Skoro mowa o szeklach, to przepraszam, że mówię o tym dopiero teraz, ale czy mogłybyście pożyczyć mi trochę? No tak, żebym miała na transport.
– Osła chcesz maltretować?
– Nie na osła, na taksówkę… Nieśmiało zagaduje Kasia…tego raczej się nie spodziewałam.- Przepraszam was, ale miała mi wpłynąć pewna kwota na konto no i… i jeszcze nie wpłynęła, kończy zdanie.
– No nie, bo ja prowadzę stronę z dewocjonaliami(!) i czekam właśnie na kasę za zrealizowane zamówienie i…
– ok, dobra dobra z niechęcią pożyczam Kasi sporą sumę… Spacer wolnym, nawet bardzo wolnym tempem zajmuje nam około 40 min, co prawda w asyście zgrai dzieciaków, które nawet na finiszu , znacząco mrużąc oczy wskazują na siodło na osiołku…Zejście jest łatwe i przyjemne, jednak droga powrotna może nie być aż tak komfortowa.
Do wnętrza klasztoru prowadzi wspaniały, ocieniony dziedziniec, jest tu tak spokojnie, błogo. Wewnątrz jednego z krużganków, czeka na odwiedzających poczęstunek. Na tacy wspaniałe ciasto drożdżowe, a w dzbanku zimny orzeźwiający napój. Oprócz nas, nie ma nikogo, popijamy, więc zimny sok, a mama wrzuca kilka monet za poczęstunek do przeznaczonej do tego misy.
W głównej nawie odbywa się właśnie prawosławne nabożeństwo. Kobiety w chustach na głowach, klęcząc gorliwie się modlą, nie chcąc, więc być intruzami opuszczamy klasztor.
I nie jest już tak przyjemnie. Strome podejście, prażące słońce, kurtka przewiązana w pasie, sweter w ręku. Wygodnie nie jest. Z wolna Kasia niknie nam z oczu. W końcu znika zupełnie. Na dobre. Czekamy na nią jakieś 30 min i nic. Bez przesady, nie mogła być aż tak powolna. Kierowca stuka znacząco w zegarek, mama spogląda na portfel, a ja z Agą jednogłośnie wypowiadamy ,,no to zajebiście!,,. Błyskawice gniewu najpierw trafiają w mamę.
-A nie mówiłam żeby samemu? Samemu! Zawsze samemu jeździć, we własnym gronie mam na myśli! Właśnie tak, jak Samsony!
-bezpiecznie przynajmniej i taniej! Wtrąca Aga.
Po co kogoś zabierać? Ale nie, ty biednej Kasi nie chciałaś zostawić, bo tak nie można… no to masz teraz te twoje tak nie można! Następnie obwiniamy się z Agą nawzajem, po co jej dawałaś, dlaczego nie oponowałaś itp. Potem obrywa się kierowcy za ostentacyjne spoglądanie na zegarek a dzieciom z osiołkami po prostu -każę spieprzać! Nagle mama łagodnym głosem wtrąca, że może powinnyśmy zejść i jej poszukać. Ponowne zejście łączy się z ponownym wejściem, Jezu…, po co? Z pewnością Kasia właśnie z podwiniętą kiecką ratuje się ucieczką przemierzając wąwóz Wadi Kalt. Dobra schodzimy. Cholera, to teraz nie dość, że kasa uszczuplona, to jeszcze za taxi zapłacimy za nią…super. Nagle zza rogu wyłania się karawana dzieciaków z osiołkami, a na grzbiecie jednego z nich umęczona Kasia, w tej swojej sfatygowanej, ongiś białej kurtce, z butelką wody mineralnej w jednej i laptopem w drugiej ręce, nic dodać nic ująć upadła bussiness woman. -Mam problemy z kostką, to podejście jest dla mnie zbyt uciążliwe, przepraszam. Musiałam odpocząć a potem jeszcze wsiąść na osła. Ale wy już dawno powinnyście być na górze, coś się stało?
A… nie, nic, zupełnie nic, tak sobie spacerujemy,
-to dobrze, to dobrze. Puentuje Kasia. W aucie pomiędzy zapinaniem pasów a poklepywaniem po ramieniu kierowcę, po cichu pytam Agę,
-trochę głupio wyszło nie? Tak nie mieć zaufania do ludzi, zupełnie.
-No, głupio, głupio.
Poklepywanie nie przyniosło żadnych skutków. Skutków pozytywnych, bo takie miałam na myśli. Teraz chciałyśmy jeszcze koniecznie zawrócić na Górę Kuszenia, zapłacić za drogie bilety, ale tym razem kierowca kategorycznie odmówił. Że nie będzie dwa razy w to samo miejsce jeździł, że trzeba było się decydować wcześniej i że wracamy. Nawet Kasia wtrąciła się do ostrej nagonki na pana kierowcę, bezskutecznie niestety.
Obrażone już po niespełna godzinie wylądowałyśmy na starym mieście w Jerozolimie. Mama przygotowała wspaniałą kolację instant, a Kasia w przytulnym holu z wygodnymi kanapami zorganizowała wieczorek filmowy. Otulone kocami (wyciosane w kamieniu wnętrze nie było zbyt ciepłe) i pochylone nad laptopem oglądamy włoskie filmy o tematyce religijnej reżyserią przypominające te bollywoodzkie perły kinematografii. Po żywocie Św. Rity przyszedł czas na opowieść o pięknej Racheli, a na koniec dokumentalny film o egzorcyzmach Annelise Michele.
Przy bardzo wczesnym śniadaniu Kasia proponuje wycieczki część drugą, tym razem autostopem. No, bo wiecie, tak taniej i ja zawsze tak podróżuję i… może tym razem komunikacją autobusową, co Kasiu? Dodaję-bo z mamą i we cztery i autostopem, daj spokój ja wolę wygodniej.
Ale tak wygodniej i szybciej wtrąciła …mama. Całą młodość tak jeździłam… Matko przenajświętsza, one chcą stopem, tutaj gdzie każdy z kałasznikowem na ramieniu -stopem! Ja z Agą nie chciałam, padło na autobus.
-a, i te pieniądze oddam wam wieczorem, dobrze?
-dobrze!
Dzielę siedzenie z Kasią. Po bezowocnej próbie natychmiastowego nawracania mnie na Bożą ścieżkę życia, Kasia zaczęła się zwierzać…-wiesz, ja też mam problemy z mężczyznami. O mały włos a zachłysnęłabym się sokiem z granatu, co to znaczy ja też?!, To ja niby mam?-Chcę przez to powiedzieć, że jestem za seksowna, i mężczyźni zawsze na mnie zwracają uwagę i to stanowi dość duży problem, ty też jesteś piękna i z pewnością wiesz, o czym mówię,
-yyy… tak tak, wiem przytaknęłam ciągle jeszcze będąc w szoku, i dlaczego to właśnie ja musiałam z nią siedzieć?
Pierwszy przystanek to Kumran, gdzie znaleziono zwoje znad Morza Martwego. Kasia skrupulatnie ogląda każdy wyłom w skale, każdą tabliczkę z jakąś adnotacją, nie ważne z jaką, nawet jeżeli była to tabliczka z napisem wc , to z pewnością nie uszła ona uwadze Kasi. Następnie prosi mnie o fotograficzną dokumentację… wszystkiego. Kasia podróżowała bez aparatu, dość ekscentryczne podejście, w szczególności że pisała artykuł z podróży po Ziemi Świętej w aspekcie religijnym. Wreszcie zaciągnęłyśmy Kasię na kilkuminutową projekcję filmu o Esseńczykach, radykalnej sekcie która kiedyś zamieszkiwała groty Qumranu, ciekawostką jest fakt, że film wyświetlany jest również w języku polskim.
Po kilkunastu minutach jazdy autobusem naszym oczom ukazuje się przepiękny widok. Przed nami rozpościera się błękitna tafla morza martwego, za nami zieleń oazy, a w tle majaczy wzgórze, na którego szczycie, na wysokości 440m.n.p.m stoi twierdza Masada. Niepewnie podchodzimy do punktu sprzedaży biletów, kiedy Kasia cichutkim głosem prosi o kolejną pożyczkę, ale to już chyba lekka przesada. Extra kasy nie miałyśmy, bilety standardowo zresztą były drogie, Kasi wystarczyłoby jedynie na wjazd solidarnie, więc i w drodze kompromisu kupujemy po jednym bilecie wjazdowym. Masada została ufortyfikowana w I lub II w i została wzmocniona przez Heroda, który właśnie tutaj miał swoją kryjówkę. Na szczycie znajdują się pozostałości kompleksu budynków, ale nam, w przeciwieństwie do Kasi wystarczyło 40 min w zupełności. Rozpościerał się stamtąd przepiękny widok na pustynię i Morze Martwe. Chciałyśmy schodzić, Kasi nie było. Czekamy, wciąż nie nadchodzi, postanawiamy więc wracać bez niej. Trasa w dół prowadzi wąską ścieżką wyrytą w skale. Zejście trwa około 50min.
W dole majaczą zielone palmy Oazy En Gedi, mocno kontrastujące z brązem surowych skał i piasku. To bujna oaza w pustynnym krajobrazie, gdzie kilka źródeł dostarcza wody tropikalnej roślinności.
En Gedi słynie ze swojego piękna, została również wymieniona w Biblii. Przekroczyłyśmy drewnianą furtę i wkroczyłyśmy w inny, bajkowy świat. Ta zielona wioska gdzieś pośrodku pustyni, mogłaby być biblijnym Edenem. Było tam wszystko. Mieszkańcy Oazy są samowystarczalni. Mają tam szkołę, przedszkole, pensjonaty, a nawet mini zoo. Każdy z domów jest piękny, zadbany, otoczony zielenią i kolorami egzotycznych kwiatów. Ludzie żyją tam tak spokojnie, jakby oderwani od rzeczywistości. Czas ochłonąć, siadłyśmy na soczyście zielonej trawie, kiedy mama zerwała się niczym szalona w poszukiwaniu szczepek dla taty. Z każdej kosmicznie wyglądającej rośliny ukradkiem odcięła pewną część, która w jej mniemaniu miała się przyjąć w 100%.
Zrywałyśmy pomarańcze z drzew niczyich, miałam ich już cały plecak, kiedy Aga postanowiła w końcu spróbować tego z pewnością ekologicznego owocu a jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. Kwaśne, nie dobre! Wycedziła przez zęby, a ja spojrzałam na wypchany plecak…trudno, najwyżej wtłoczymy w siebie sporą stawkę witaminy c! Nagle podszedł do nas starszy pan, wskazując ręką w przeciwległym kierunku. Tam mamy iść? Pytam. Tak, tam. Tam zobaczycie małą czarną bramę, a kiedy ją otworzycie, dotrzecie do raju…
Podziękowałyśmy i biegiem pokonałyśmy dzielący nas dystans. Dotarłyśmy do wysokiego, drewnianego płotu, odnalazłyśmy czarne wrota, zamknięte jedynie na skobel, otwarłam je w pośpiechu, pochyliłam się, bo wejście było dość niskie, przekroczyłam próg i wyszłam na coś na kształt naturalnego tarasu wyżłobionego w ścianie wąwozu. Była tam drewniana ławka i tajemniczy żydowski, zawieszony na dwóch palach przypominający monstrualne cymbały instrument. W dole dwa wąwozy poprzecinane dróżkami stanowiły główny cel wycieczek do okalającego je Parku Narodowego. Siedziałyśmy na ławeczce, podglądałyśmy maszerujących gdzieś w dole turystów z tej wysokości wyglądających jak mrówki, Aga na tajemniczym instrumencie nieudolnie wygrywała ,,wlazł kotek na płotek,, posiliłyśmy się suchym prowiantem i pożegnałyśmy ze smutkiem z tym kawałkiem raju.
Asfaltową szosą leniwym krokiem podążamy w kierunku niebieskiej tafli słonego jeziora, bo Morze Martwe, to tak naprawdę liczące 76 km długości jezioro. Bez przeszkód dotarłyśmy do oddalonej o 3km od osady ekskluzywnej plaży En Gedi. Wejście płatne, a ceny również bardzo ekskluzywne. Było chłodno i dość późno, z kąpieli błotnych raczej nie skorzystamy, postanowiłyśmy nie wydawać więc zbędnie pieniędzy i przygotowałyśmy się do odwrotu, kiedy mama wpadła na pomysł, że zawsze możemy znaleźć jakąś dziką plażę z dostępem do morza. Dreptałyśmy tak więc szosą, rozglądając się za jakimś dogodnym zejściem kiedy nagle takowe pojawiło się na horyzoncie. Wbiegamy z Agą na dość grząskie podłoże, kiedy mama zwraca uwagę na tablicę z jakimś angielskim napisem przekreślonym czerwonym krzyżem. Zamieram w bezruchu. Mrużę oczy i poddenerwowana czytam napis ,, Attention! Do not cross,,. O cholera, Aga, miny! Krzyczę. – co to znaczy bog? Nie wiem, matko, to na pewno jakieś miny, na pewno. Przecież wojna, Wzgórza Golan,
-Jezu, co robimy?
-Nic. Wycofujemy się powoli, jak na filmach, po śladach. Naszych śladach dopowiadam.! Nagle potykam się o jakiś porzucony but, Chryste komuś już chyba nogę urwało! Ocierając pot z czoła, doczołgujemy się do szosy. Stojąc już na bezpiecznym podłożu studiuję napis, bog, bog, to chyba nie miny. To chyba trzęsawisko. Chyba tak… No, ale też nie wesoło, co prawda nogi mogłoby nam nie urwać, ale ta noga mogłaby już tam pozostać do końca…
Ale jak to mówią- do trzech razy sztuka. W końcu znalazłyśmy plażę z profesjonalnym, utwardzanym podjazdem, co prawda nie do końca dziką, bo chyba jednak prywatną, ale właściciela nie było, więc dlaczego nie? Zanurzyłam ręce w słonej wodzie, na brzegu osiadająca sól tworzyła piękne kwiatowe rzeźby, taplałyśmy się w błocie, zanurzałyśmy dłonie do łokci w ciepłej, przyjemnej mazi, błoto bogate w mikroelementy działa przecież korzystnie na skórę, już po kilku minutach dłonie miałyśmy delikatniejsze i milsze w dotyku, wow to naprawdę działało! A kosmetyki z tego rejonu są takie drogie… wtrąciłam, na co mama znacząco spojrzała na butlę wody mineralnej, -a jakby tak to błoto w tę butlę, co? Pyta. Już po chwili upaćkane wpychałyśmy gęstą maż do plastykowej butelki. Ja upaćkana w pełnym tego słowa znaczeniu, bo zapadłam się w podłoże i zatrzymałam gdzieś… tak na wysokości kolan.
Zrobiło się już zupełnie ciemno. Odnalazłyśmy jakiś przystanek, czekałyśmy i czekałyśmy i nic. Może by tak stopa? Zaproponowała mama. Nie, nie chcę stopem! Było zimno, ale nie aż tak. W końcu zatrzymał się autobus podążający do Jerozolimy. W hostelu Kasia zapukała do naszego pokoju. Wiecie, trochę zeszło mi na górze, potem nie mogłam was znaleźć i wróciłam sama
– A jak wróciłaś?
-Stopem, za darmo i z podwózką na stare miasto, mówiłam wam, że tak najlepiej,
No tak tak, mówił.
Opuszczamy Jerozolimę. Kierunek Tyberiada. Największe miasto nad Jeziorem Galilejskim. Na Jerozolimskim dworcu głównym gwarno i jak dla mnie dosyć specyficznie. Do odjazdu autobusu pozostała nam jeszcze godzina rozsiadłyśmy się więc wygodnie na ławce, kiedy na wprost mnie siadł młody żołnierz, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż momentalnie zasnął z ułożonym na kolanach karabinem wycelowanym … we mnie. Lufa nie pozwalała mi się odprężyć, tak na wszelki wypadek wolałam się przesiąść, a najchętniej przejść. Zaszłam do wydzielonego pomieszczenia, w którym modlili się mężczyźni. Podglądałam ich przez uchylone drzwi, kiedy wiekowy pan niespodziewanie złapał mnie za ramie prosząc, abym najśpieszniej się oddaliła. Dlaczego zapytałam? Dlatego, że jest tam dużo młodych chłopców a ty jesteś bardzo ładna, a oni mają się modlić. A ty im w tym przeszkadzasz, rozpraszasz ich, zabierasz im energię…-aha, jeżeli tak, to już nie mnie nie ma.
Podróż minęła nad wyraz spokojnie, co prawda musiałyśmy w drodze przesiąść się do innego autokaru, ale i to odbyło się bez większych problemów. W Izraelu funkcjonują dwa niezależne od siebie linie autobusowe, żydowskie i arabskie, najczęściej w jednym budynku znajdują się dwa dworce, w zależności od preferowanej opcji religijnej. Kiedy wysiadłyśmy w Tyberiadzie, było wciąż bardzo wcześnie. Jak najprędzej chciałyśmy, więc dotrzeć do hostelu, zjeść późne śniadanie i jeszcze tego samego dnia wyruszyć do Kany Galilejskiej. Wybór padł na najbliższy hotel niskobudżetowy, nawet bardzo nisko, ale za to kilkanaście metrów od dworca. Do dyspozycji miałyśmy jedynie pokoje czteroosobowe, ale za to z łazienką. No i z turystką z Anglii( poznałyśmy po walających się po podłodze kosmetykach.) Turystka spała. Wzięłyśmy szybki prysznic, w zaaranżowanej jadalni przygotowałyśmy śniadanie, pan recepcjonista w niechlujnej koszuli z zainteresowaniem oglądał mecz, kiedy pani sprzątaczka ( do złudzenia przypominająca żywą lalkę barbie, a raczej jej parodię) z niezadowoleniem zmywała naczynia burcząc coś pod nosem w kierunku recepcjonisty. Około pięćdziesięcioletnia kobieta z kiepskim botoksem, przedłużanymi włosami, w teatralnym makijażu i przesadnymi wybrylantowanymi paznokciami ignorowała nasze zapytania o cukier, szklanki i łyżeczki. Musiałyśmy radzić sobie same. Opuszczamy nieprzyjazny hotel. Eksploatujemy miasto. Był piątek, powoli zaczynał się szabat. Tubylcy instruowali nas, abyśmy zaopatrzyły się w prowiant, bo po zachodzie słońca wszystkie sklepy miały być pozamykane. Pośpiesznie, w pobliskim markecie zaopatrzyłyśmy się w pieczywo, ser i wodę, po czym udałyśmy się do restauracji na dobry, koszerny obiad. Wieczorem ulice wymierają, odświętnie ubrani żydzi śpieszą do synagogi, a my błąkamy się po plaży. W hostelu również trwały przygotowania do uroczystej kolacji. W holu pan recepcjonista nakrywał do stołu, rozkładał smakowicie wyglądające potrawy, napełniał winem kieliszki a kiedy poprosił do stołu pozostałych gości (mężczyzn jezuitów) nam nie pozostało nic innego jak tylko zaszyć się w naszym pokojach.
Obudziłam się wcześnie rano. Wokół mnie cisza, wyjrzałam przez okno na opustoszałe ulice i wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że szabat przecież trwa od zachodu do zachodu słońca. Czyli w praktyce cały dzień. O nie! Obudziłam dziewczyny! Spokojnie, są jeszcze dworce arabskie. Ok, faktycznie są. Były, ale również zamknięte…widocznie w Izraelu nawet muzułmanie świętują szabat. No, więc co, spytała mama. Stopem? Jakim stopem, co ty tym stopem i stopem? Po kilku minutach w odstępie około dwóch metrów stałyśmy przy trasie wylotowej z Tyberiady…Nie zatrzymywał się nikt, może nie tak machałyśmy? W końcu na pobocze zjechała jakaś miłosierna pani.
KANA GALILEJSKA
Do Kany Galilejskiej, czyli Kafar Kanna może być? Może. To tam Chrystus przemienił wodę w wino i tam znajdowało się Sanktuarium Przemienienia, którym opiekują się franciszkanie. Ale przede wszystkim mnóstwo tam sklepików z winem. Kupiłyśmy kilka butelek, oraz kilkanaście miniaturowych flaszeczek z winkiem dla przyjaciół.
JARDANET
Następnie Do Jarda-netu. Możemy? Możecie. Jarda-net, miejsce gdzie w rzece Jordan ochrzczony został Jezus jest miejscem szczególnie ważnym dla chrześcijan. Na miejscu mini muzeum z przylegającą restauracją, okazałymi straganami z wodą ze świętej rzeki w buteleczkach dużych, małych jeszcze mniejszych oraz innymi dewocjonaliami. Jordan mętnie zielony i brudny. Bynajmniej nie chciałabym się w nim zanurzyć. Mama w Kaplicy napełniła dwie puste butelki po wodzie mineralnej wodą święconą, ta wersja bez wyklejkowa dostępna jest za darmo. I znowu łapałyśmy stopa i ponownie ktoś się zatrzymał.
EN GEW
Wysiadłyśmy przy kibucu En Gew ze wspaniałym widokiem na jezioro. W kibucach żyli i nadal żyją żydzi, którzy są samowystarczalni i pracują wspólnie. Pięknie byłoby mieszkać w takim miejscu, po prostu pięknie. Opuszczamy kibuc z niechęcią, spacerujemy drogą, co chwila machając na przejeżdżające pojazdy i znowu nie zatrzymywał się nikt.
Otaczały nas jednak tak cudowne krajobrazy, zielone wzgórza, błękit jeziora, że mogłyśmy tak iść i iść w nieskończoność. Wody miałyśmy w bród, przynajmniej nie pomrzemy z pragnienia.
KURSI, KAFARNAUM
Następnym przystankiem było Kursi, gdzie znajdują się ruiny bizantyjskiego kościoła, a gdzie według tradycji Jezus uzdrowił dwóch mężczyzn opętanych przez demona. Wejście oczywiście odpłatne, bilet drogi, ruiny jak ruiny, nic specjalnego. Ponownie na szosie, i ponownie bez sukcesu. Mamo twoja kolej. Mama machnęła dwa razy, i drogę zajechał nam bardzo elegancki starszy pan. Zaprosił do środka, był szalenie uprzejmy, po czym podwiózł nas do Kafarnaum, gdzie odsłonięto kilka domów z czasów rzymskich, a które pominęłyśmy skupiając się na przepięknej zresztą cerkwi rosyjskiej i plantacji bananów… Pomijamy wspinaczkę na wzgórze (Górę Błogosławieństw), które tradycja chrześcijańska wiąże z nauczaniem Jezusa oraz wygłoszeniem przez niego kazania. Następnie machanie rękoma, szeroki uśmiech, uczynny kierowca i przystanek.
TABGA
Jedno z najważniejszych miejsc w Galilei, w których nauczał Jezus. Znajduje się tu kościół Rozmnożenia chleba i ryb, oraz nieopodal kościół Prymatu, na miejscu gdzie Chrystus ukazał się apostołom po zmartwychwstaniu.
GÓRA TABOR
Jak szaleć, to szaleć. Łapiemy stopa do położonej o jakieś 17 km od Jeziora góry Tabor, której szczyt wznosi się na 565m.npm., a gdzie znajduje się Bazylika Przemienienia Pańskiego. Dotrzeć tam nie jest łatwo. Zmieniałyśmy pojazdy kilkakrotnie, a dokładniej pojazdy zmieniały nas. Pokonywałyśmy krótkie dystanse w dość długim czasie. Do wioski położonej u stóp góry dotarłyśmy zbyt późno. Za późno na kilkugodzinne podejście, było już ciemno zrobiłyśmy więc kilka wakacyjnych fot i machałyśmy, machałyśmy, machałyśmy. Przyjemnie nie było. Za to było zimno, cicho i pusto. Szosa i my. Nagle zatrzymałyśmy pojazd, niestety w środku siedziało trzech podejrzanych typów. O trzech za dużo. Grzecznie podziękowałyśmy. Czekałyśmy już godzinę, było bardzo zimno. Traciłyśmy nadzieję i resztki entuzjazmu. No i wtedy mama nieśmiało wyciągnęła butelkę kanejskiego wina… wypiłyśmy duszkiem, z gwinta. Kiedy piłam ja, mama obserwowała drogę a Aga mnie zasłaniała. I na odwrót. Momentalnie zrobiło się milej, cieplej i mniej strasznie, i zaraz też ktoś się zatrzymał.
Starsze małżeństwo, on polski żyd, więc nawet w ojczystym języku mogłyśmy porozmawiać. Podwożą nas tylko kawałek, ale i to dobre. Następnego stopa złapałyśmy w trybie ekspresowym ( święte wino bezapelacyjnie pomogło). Dwóch młodych chłopaków zaprosiło do wnętrza zdezelowanego grata, wsiadłyśmy. Wszędzie pełno było gazet i świeżo zerwanych mandarynek. Chłopaki podrzucili nas do głównej drogi wjazdowej do Tyberiady na koniec obdarowując siatką ekologicznych owoców. Tak naprawdę to mogłybyśmy stamtąd już wsiąść w autobus miejski. Ale ten stop tak nam się spodobał… Mama odpoczywała na ławeczce a my zatrzymywałyśmy pojazdy. Standardowo już zresztą bez rezultatu. Mamie zajęło to zaledwie chwilę. Siedziałyśmy już w ekskluzywnym aucie a przystojny pan kierowca nie spuszczał wzroku z mamy. Mama językiem angielskim nie włada, więc na zadawane pytania jedynie uśmiechała się z zażenowaniem. Pan kierowca jednak się nie poddawał. Znacząco spoglądał na serdeczny palec mamy pytając czy zamężna. O tak ,tak zamężna, odpowiadałam szybko. A szkoda, szkoda, ale to nic nie przeszkadza, a mąż gdzie? A mąż w hotelu czeka odparowałam. Mama wciąż się uśmiechała. Pan zaproponował kolację. Odmówiłam w imieniu mamy. Szkoda, ponownie wzdycha pan kierowca. Mimo zaserwowanej czarnej polewki przystojny pan podwiózł nas pod same drzwi hostelu obrzucając na pożegnanie czułym spojrzeniem mamę. W ten oto tani i relatywnie szybki sposób okrążyłyśmy całe Jezioro Galilejskie. Pierwszy raz stopem, z mamą…
W pokoju pakując walizkę pytam o wodę święconą z Jarda netu, na co mama wybucha śmiechem. Nie mamy, odpowiada. Jak to nie mamy? Wypiłyście, z Agnieszką. Cisza…W drodze z kibuca wypiłyście, w butelkach po mineralnej przecież była.
Wyruszamy do Nazaretu. Łapiemy taksówkę i po niespełna godzinie jesteśmy na miejscu. Wynajmujemy pokój w hostelu ulokowanym w przepięknej zabytkowej willi, która zresztą znajduje się w strategicznym punkcie, mianowicie nieopodal Bazyliki Zwiastowania, obecnie nowoczesnego kościoła, wewnątrz którego w krypcie znajduje się Grota Zwiastowania, gdzie Anioł Gabriel objawił się Marii. Dostajemy pokój w przytulnie urządzonym dormitorium, a po ekspresowym śniadaniu wyruszamy w miasto.
288-292
Ponownie skrzyżowanie religii, obok tak ważnej dla chrześcijan Bazyliki stoi piękny biały Meczet, bo Stare Miasto zamieszkane jest przez muzułmanów palestyńskich oraz chrześcijan.
Wędrujemy do Wioski Nazaret, która znajduje się jakieś 20 min na pieszo od Bazyliki, czyli stworzonej na potrzeby turystów wioski prezentującej życie, czasy i nauki Jezusa z Nazaretu. Bilet wstępu około 60 zł. Zostałyśmy podczepione do niemieckiej wycieczki składającej się w znacznej mierze z emerytów. Wewnątrz przebrani aktorzy profesjonalnie odgrywali swoje role, ktoś pasł owieczki, ktoś znudzony opierał się o płot, atrakcja znikoma.
W drodze powrotnej wstępujemy na kebab do restauracji. Mała porcja, średnio smaczna, za to bardzo droga. Wieczorem wraz z innymi wiernymi czekamy przed Bazyliką, gdzie mamy wspólnie odmawiać różaniec. Podniosła atmosfera, trochę oazowa. Ktoś gra na gitarze, ktoś fałszuje, ktoś roznosi świece. Kiedy mama z Agą w uniesieniu przyłączają się do chóru, dzierżąc w dłoniach zapaloną świecę, nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Idąc w procesji ulicami starego miasta, bezmyślnie klepiąc modlitwę na chwilę uległam wzruszeniu, kiedy z głośników rozlega się Zdrowaś Mario w języku polskim, ale to wzruszenie wywołane było raczej względami patriotycznymi niż religijnymi. Po procesji grzecznie maszerujemy do hostelu, gdzie następnego dnia rano po raz ostatni zjemy na śniadanie humus z pitą…
P.S. Na lotnisku w Tel Avivie zjawiamy się kilka godzin przed wylotem. Walizka mamy zostaje skrupulatnie sprawdzona, następnie mama zostaje przesłuchana, a ja występuję w roli tłumacza. Plastikowa butelka z błotem nie była jednak dobrym pomysłem. Wypytywano mnie o szczegóły związane z pobytem, o moją bliższą i dalszą rodzinę… a Aga w asyście zostaje odprowadzona do pokoju przesłuchań…Wraca po 20 minutach. Cała i zdrowa.