Maroko 2009

MAROKO BREAK, LUTY 2009

Położeni: Maroko położone jest w północno-zachodniej Afryce, nad Oceanem Atlantyckim, oraz Morzem Śródziemnym.
Waluta: dirham marokański
Język: arabski, berberski
Religia: Islam
Głowa państwa: król

Marakesz
Atlas
Kasablanka
Fez
Marrakesz
Porady


Dzień 1. Marakesz

Lądujemy w Marrakeszu. Rozglądamy się po niezbyt okazałej hali przylotów, próbując zlokalizować położenie naszego bagażu- bezskutecznie. Na taśmie smętnie kręcą się porzucone walizy, niestety, żadna nie należy do nas. Po chwili, mocno wystraszone skradamy się do drzwi, nad którymi widnieje napis „bagaż zagubiony”. Wewnątrz, wyraźnie znudzona pani, pochłonięta do reszty pisaniem wiadomości tekstowych sms, z wyglądającego na prototyp modelu nokii, nie odrywając wzroku od wyświetlacza, nie wymawiając ani jednego słowa, podnosi rękę (my w tym czasie możemy podziwiać wykonane z precyzją cyrkonowe kwiatuszki, na odchodzących już do lamusa w Europie kwadratowych tipsach) i wskazuje na dwie kręcące się wciąż na pasie walizki. Nasze walizki. Ale to nie jest rejs z Londynu, wtrąciła Aga. Ale to nie jest Europa, po raz pierwszy odezwała się pani z tipsami…
Marrakesz uchodzi za stolicę południowej części kraju. Jest czwartym co do wielkości miastem Maroka, malowniczo położonym u podnóża Atlasu Wysokiego, na wysokości 465 m n.p.m.

Wychodząc z terminalu, dosłownie uderzył nas powiew czystego powietrza i oszołomił widok malowniczych, ośnieżonych szczytów Atlasu. Zielone pola, palmy, a w tle majaczące oprószone śniegiem góry- bajkowy pejzaż.
Większość turystów zajmowała już miejsce w autobusie z wymownym napisem „villa centra” my jednak wciąż sceptycznie nastawione do trasy pojazdu, postanowiłyśmy jednak wziąć taksówkę. Kiedy podałyśmy kierowcy karteczkę z adresem hotelu, ten bardzo ubogim angielskim napomknął coś o chodzeniu, robotach, starówce, autobusie… my natomiast, nawet nie słuchając, spuentowałyśmy monolog standardowo, „dobra, nie gadaj tyle, jedź”. No i pojechał… nie ujechał zbyt daleko, bo jak się okazało (a przed czym starał się nas ostrzec wyjątkowo uczciwy kierowca) wjazd do centrum mediny, ograniczony był trwającymi właśnie robotami drogowymi. Na tyle, że z ciężkimi walizami, wylądowałyśmy gdzieś na przedmieściach starego miasta, usiłując przez dobrą godzinę odnaleźć drogę do hotelu, o którym nikt nie słyszał… Po raz kolejny zataczając koło wokół głównego placu, o mały włos, a zostałabym rozjechana przez autobus, w miejscu, w którym żaden wehikuł nie miał prawa wjazdu, no bo roboty drogowe, zakazy, wstrzymany ruch… jak się okazało, zakaz nie dotyczył komunikacji miejskiej!. Wyszło na to, że wybierając autobus, wybrałybyśmy opcję tańszą, szybszą i wygodniejszą!
W końcu odnalazłyśmy hotel, ukryty w zaułkach targowiska. Samozwańczy przewodnik wyrywa mi walizy, oferuje eskortę do hotelu, ja mu tę walizę wyrywam z powrotem, przez chwile trochę się szarpiemy, w końcu chłopak odpuszcza. Wewnątrz, no cóż, niedane mi było wypowiedzieć kultowego już zdania „ojej, tutaj jest jakby luksusowo”…Pokój był ciasny, miał być dwuosobowy, a dostałyśmy ciasną czwórkę, w dodatku dwa łóżka były już zajęte. Brakowało ciepłej wody, było przeraźliwie zimno, prysznic nie działał, a substytutem sedesu, była mało estetyczna dziura w betonowej posadzce. Jedynym plusem hostelu, była jego lokalizacja. W zaułkach suku.

Suk czyli targowisko, które w północnoafrykańskich miastach odbywa się codziennie, na wsiach natomiast raz w tygodniu. W miastach, sklepy i stragany mieszczą się zazwyczaj na starym mieście, w wąskich, ciasnych ulicach. W wielu domach na parterze znajdują się warsztaty i sklepy otwarte na ulicę. Na suku można kupić wszystko. Od słodkości poprzez warzywa i owoce, przyprawy, mięso, po rękodzieło, meble, ubrania, na inwentarzu żywym kończąc. A tuż przy głównym placu Djema El Fna. Wysokiej jakości rękodzieło: wyroby skórzane, ręcznie malowana ceramika, złota biżuteria, ażurowe lampiony, wszystko to, zapierało dech w piersiach.











Plac Djema, zwany również czarodziejskim placem, jest bezsprzecznie najciekawszym miejscem w Marrakeszu. Miejsce przepełnione magią. Spotykają się tutaj artyści, tancerze, zaklinacze węży, handlarze, naciągacze, drobni złodzieje, jednym słowem, są tutaj wszyscy.













Stragany z kandyzowanymi owocami, mobilne garkuchnie serwujące takie przysmaki jak mózg barana, lub przypominające w smaku wołowinę mięso wielbłąda powinny udobruchać niejednego smakosza…





Kiedy ktoś wcisnął mi w dłoń ulotkę reklamującą autobus hop in hop out, postanowiłyśmy skorzystać. Bilet był drogi, ale rezolutny sprzedawca zachwalał atrakcję w taki sposób, że właściwie niemożliwą była odmowa. Że bilet ważny na cały dzień, że zobaczymy wszystkie perełki miasta, że możemy wskakiwać i wyskakiwać, itd. Już z biletami w kieszeni wpadłyśmy jeszcze do knajpki na małe wino i kebab, a po jakimś czasie, zajmowałyśmy miejsce w turystycznym autobusie, do tej pory nie wiem, dlaczego zupełny brak turystów, nie wzbudził w nas żadnych podejrzeń. Ku naszemu zdziwieniu, kierowca po przejechaniu zaledwie kilometra, zatrzymał pojazd w nowoczesnej dzielnicy Marrakeszu, nakazując nam wysiąść. Na moje pytanie, ale jak to? Otrzymałam szorstką odpowiedź „last stop”. No dobrze, to my zaczniemy od początku, odpowiedziałam. I ponownie założyłam słuchawki z przewodnikiem. Niestety, lekko poirytowany kierowca oznajmił, ze dalej nie pojedziemy, bo bilet ważny jest na cały dzień, który właśnie dobiega końcowi, a nie na 24h!, że bilet nie podlega zwrotowi, i że jutro nie możemy z niego ponownie skorzystać…



Zrezygnowana spojrzałam na Agę, masz ochotę na drinka, mocnego drinka? Mam, usłyszałam w odpowiedzi. Nawet w nowoczesnej dzielnicy, znalezienie sklepu monopolowego graniczyło z cudem. Wreszcie po intensywnych, i wyczerpujących poszukiwaniach, znalazłyśmy niepozorny sklepik, z bogatym jednak asortymentem. Poprosiłyśmy o dwie, nieduże butelki koniaku. Zapakowano nam je w ogromną foliową torbę. Raczyłyśmy się szlachetnym trunkiem wprost z butelki, czyli zwyczajnie piłyśmy z gwinta, pieszo przemierzając dystans dzielący nas od mediny, czyli jakąś dobrą godzinę drogi. Istniała więc szansa, że dotrzemy do celu już całkiem wesołe. Kiedy przyszedł czas na drugą buteleczkę, z reklamówki wyciągnęłam jedynie dwa smętne plastikowe kubeczki!. Retrospekcja. Prosiłyśmy o dwie flaszki, tak? tak, odpowiada Aga. Ja zapłaciłam za jedną, a ty za drugą, tak? tak. Powiedziałam, żeby obie zapakował do jednej torby, tak? Tak. No to nas pięknie zrobili w konia, tak? Tak. Prawie ze łzami w oczach odpowiedziała Aga. … wszędzie na świecie obowiązuje zasada „buy one get one free” kiedy w Maroko, wyznaje się zasadę buy two, get one gome!.


Dzień 2. Atlas

Piąta rano… z meczetu, oraz głośników rozmieszczonych na placu rozbrzmiewa melodia modlitwy. Każdy muzułmanin, powinien codziennie odbyć rytualną modlitwę, zwaną salat. W większości meczetów, odbywa się pięć spotkań modlitewnych dziennie. Przed wschodem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca oraz wieczorem. Miasto budziło się do życia, a my, chcąc czy nie, razem z nim. Dojadając niemiłosiernie słodkie słodkości, baklavę, którą zakupiłyśmy na bazarze, zajmowałyśmy miejsca, w wypełnionym po brzegi turystami mini busiku.
Baklava –jest deserem rozpowszechnionym w kuchni arabskiej, bułgarskiej, ormiańskiej, tureckiej. Klasyczna baklava przygotowywana jest z ciasta listkowego przełożonego warstwami bakalii, orzechów, migdałów, polanych obfitą porcją cukru bądź miodu. Całość zapieka się, oraz podaje pokrojoną w małe porcje, romby, trójkąty, kwadraty. Następnie polewa syropem z wody, cukru i soku cytrynowego, oraz posypuje się zmiażdżonymi orzeszkami pistacjowymi.

Obok nas miejsce zajęła para staruszków, a pozostałe miejsca zajęte były wyłącznie przez emerytów. Cel naszej podróży- Atlas niski, oraz okoliczne wioski. Co do wiosek, to nie zatrzymaliśmy się w żadnej z nich, za to co 20 minut bus zatrzymywał się przy straganach i sklepikach z tandetnymi pamiątkami dla turystów o mało rozwiniętym zmyśle estetycznym, gdzie każdy z uczestników wycieczki zobligowany był wysiąść z pojazdu, i wejść do przybytku. Brak zachwytu nad rękodziełem, delikatnie mówiąc, nie był mile widziany. W końcu, po dwóch godzinach nieustannie przerywanej jazdy, dotarliśmy do wioski u podnóża Atlasu. Tam, dowiedziałyśmy się, że przewodnik nie był wliczony w cenę biletu, i że zawsze możemy wynająć sobie któregoś z chłopców, którzy już zresztą zdążyli okrążyć nas pojazd, a którzy jak nam powiedziano bezpiecznie podprowadzą nas do ukrytych na wysokościach wodospadów. Wszyscy grzecznie wynajęli przewodnika- my nie. Zwyczajnie podążałyśmy wydeptanymi śladami, szpiegując resztę. Trzeba sobie radzić. Tym jednak sposobem, nie pozyskałyśmy nowych przyjaciół ( przewodników), a straciłyśmy starych- pozostali turyści patrzyli na nas z wyraźna dezaprobatą. W miarę pokonywanego dystansu, robiło się coraz chłodniej, i coraz stromiej. Dotarłyśmy więc do pierwszego z wodospadów, nie zrobiłyśmy sobie fotki na jego tle, a następnie raczyłyśmy się przesłodzoną herbatką miętową, i następnie, nie czekając na grupę, zeszłyśmy sobie
do wioski.












Olej arganowy.
W wiosce, w jednym z budynków mieściła się „fabryka” a raczej wytwórnia oleju arganowego, którego produkcja jest niezmiernie czasochłonnym i pracochłonnym przedsięwzięciem Marokański olejek arganowy, zwany również złotem Berberów, ma szerokie zastosowanie w kosmetologii, medycynie, oraz kuchni. Pozyskiwany jest z nasion drzewa arganowego, (które kształtem przypominają migdały) a które jest jednym z najstarszych na świecie drzew. Drzewo arganowe, występuje jedynie w południowej części Maroka, i rośnie w ekologicznie czystym środowisku. Owoce arganowe przypominają małą śliwkę, są koloru żółtego, a w środku znajduje się orzech, wypełniony gorzką masą, z małą ilością ziarenek przypominających ziarenka słonecznika, wypełnione olejem. Skorupa orzecha argonowego, jest 16 razy twardsza od skorupki orzecha laskowego. Wewnątrz, w kilku pomieszczeniach, bez żadnych wygód, na podłodze siedziały kobiety zajęte pozyskiwaniem olejku tradycyjną metodą. W ręcznych żarnach mieliły ziarna owoców arganowych, do uzyskania oleistej pasty, z której następnie ręcznie wyciskały olej. Ponieważ ziarna trudno otworzyć, zbiera się je wyplute, lub wydalone przez kozy, następnie są oczyszczane, rozłupywane, suszone, prażone, a następnie mielone z dodatkiem wody. Olej arganowy jest znacznie ciemniejszy od oliwy, z czerwonym zabarwieniem. Ciemniejszy używany jest do gotowania, natomiast jaśniejszy ma zastosowanie w kosmetyce. To co pozostanie z ziaren po tłoczeniu (w formie gęstej pasty o czekoladowym zabarwieniu) po posłodzeniu, używane jest w domach berberów jako dip do chleba. Na miejscu można było nabyć domowej roboty kosmetyki na bazie olejku. Szampony, odżywki, kremy nawilżające…
Po powrocie do Marrakeszu, fotografując uliczne życie miasta, pada mi bateria w aparacie. Zrozpaczona stoję tak na chodniku przeklinając tandetny sprzęt, kiedy nagle z piskiem opon, tuż obok nas zatrzymuje się jakiś motocyklista. Jak zwykle w takich sytuacjach, kazałam mu spadać. Natręt nie daje jednak za wygraną, spogląda na aparat, i proponuje, że podwiezie mnie do sklepu elektronicznego!. Odmawiam oczywiście, jeszcze nie zwariowałam, i nie zamierzałam popełniać harakiri. Wtedy motocyklista proponuje, że sam pojedzie po te baterie. Zgodziłam się, w końcu niczym nie ryzykowałam. Wraca po niespełna pięciu minutach. Dzierżąc w dłoni baterie, oraz niezawyżony rachunek. Wręczam mu pieniądze, plus napiwek, którego przyjęcia kategorycznie odmawia. Biorąc pod uwagę współrzędne geograficzne kraju, w którym owo zdarzenie miało miejsce, to taka sytuacja powinna dziwić, w dodatku nasz wybawca, nie był nawet standardowo upierdliwy. Zrezygnował z drinków i grzecznie odjechał już po mojej pierwszej odmowie. Cud w Afryce?
Puentując nasz pobyt w Marrakeszu, wieczorem udałyśmy się na wykwintną kolację, suto zakrapianą winem. Urocza knajpka z widokiem na plac główny, miętowa herbatka ze świeżych liści mięty, z ogromną ilością cukru, no i tajine.



Tajine – tradycyjna berberyjska potrawa, której zwolennikiem raczej nie jestem. Nazwa potrawy pochodzi od arabskiego naczynia wykonanego z gliny, i posiadającego wysoka stożkowatą pokrywkę, w którym zapieka się mięso i warzywa nad rozżarzonym węglem lub drewnem.
Najczęściej w naczyniu serwuje się baraninę bądź wieprzowinę, rzadziej ryby, z dodatkiem ziemniaków, marchewki, cebuli, cukinii, ciecierzycy i grochu.




Dzień 3. Kasablanka

Wczesnym rankiem, taszczymy walizy na dworzec kolejowy. Piękny, zadbany obiekt, kompleks z galeriami, cukierniami, marmurową posadzką, po prostu luksus. Od razu przed oczyma stanęłą mi nasza warszawa śródmieście, i zastanawiałam się w duchu, czy aby na pewno pochodzę z bardziej cywilizowanego kraju…Destynacja- Casablanka. Przez kultowy film do tej pory nie udało nam się przebrnąć, ale miasta o tak romantycznym wybrzmieniu, po prostu nie mogłyśmy pominąć. Podróż zajęła nam jedynie 3h, i jeszcze przed południem wysiadałyśmy z pociągu w Casablance.
Casablanka jest największym i chyba jednym z najbrzydszych miast Maroka. Położona w zachodniej części kraju, na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Zatrzymałyśmy się w dużym, międzynarodowym schronisku młodzieżowym- żegnaj dziuro w podłodze. Sprawdziłam stan toalet, pryszniców, wszystko działało bez zarzutu- zostajemy więc, zaordynowałam. Po szybkim i skromnym śniadaniu, ruszyłyśmy w miasto. Brzydkie miasto. Szare, betonowe, z aspiracjami do bycia nowoczesnym. Efekt- nijaka bylejakość. Naszego rozczarowania z pewnością nie przewiał strasznie irytujący i mroźny wiatr od oceanu.
Spacerując brzegiem Atlantyku, doszłyśmy do największego na świecie meczetu nie połączonego z mekką, Meczetu Hassana II. Biało- niebieski obiekt wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Na Adze trochę mniejsze. Sanktuarium w Licheniu jest większe, sucho stwierdziła. Ja w Licheniu nie byłam niestety, więc majestatyczny Meczet Hassana pozostanie w mej pamięci.





Robiło się coraz chłodniej, sklepu z alkoholem jak nie było, tak nie ma, w hostelu ogrzewanie brak, a nasze liche kurteczki, nie zapewniały nawet minimum komfortu. W akcie desperacji, weszłyśmy do knajpy. Cóż za faux pax!, mogłoby się zdawać zwyczajnej mordowni/ pijalni. Kiedy weszłyśmy do środka, popijający kawę mężczyźni zamarli. Nastąpiła całkowita cisza. Zebrałam się w sobie, i ignorując ciekawskie spojrzenia, podeszłam do baru, po czym konspiracyjnie wyszeptałam „butelkę whiskey poproszę”. Nic. Cisza, zero odzewu. Whiskey powtórzyłam, a barman odwrócił wzrok. No to chyba tutaj się nie napijemy, zagadnęła Aga. No, raczej nie, odpowiedziałam. Maroko, mimo wielu zmian, wciąż pozostaje krajem konserwatywnym. W takich przybytkach, mogą spotykać się wyłącznie mężczyźni, by przy kawie lub herbacie, podyskutować w swoim własnym gronie. Oczywiście w miastach podział pomiędzy kobietami zajmującymi się domem, a mężczyznami pochylonymi nad sziszą i słodką kawą powoli się zaciera, ale na prowincji wciąż jest ściśle przestrzegany. Kawiarnie i bary są zdecydowanie domeną mężczyzn. Marokańczycy kochają rozmowy. Potrafią godzinami spierać się na tematy zaczerpnięte z codziennego życia. Poza domem, mężczyźni i kobiety spotykają się oddzielnie. Kobieta, która pojawia się w kawiarni, uważana jest za prostytutkę. Za strefy kobiecej rozrywki, uważa się łaźnie publiczne, dachy w medinach, które są płaskie, i na których wykonuje się wiele domowych obowiązków, jak np. pranie, oraz cmentarze.
Mogłabyś być abstynentką? Zagadnęła Aga. Nie, nie mogłabym, odpowiedziałam. No właśnie, ja też nie, rezolutnie stwierdziła Aga, po czym dodała, szukamy? no, szukamy… pół dnia szukałyśmy. W końcu, za podwójną stawkę, kierowca taksówki zgodził się podwieźć nas pod monopolowy. Chyba jedyny w Casablance!. Szeroki asortyment, i nawet ceny przystępne- wreszcie!. Muzułmanom nie wolno pić alkoholu. Środki odurzające są zakazane, bo tak nakazuje Koran. Wytłumaczenie jest proste. Pod wpływem owych środków, człowiek łatwiej grzeszy. Coś w tym jest. Warto jednak pamiętać, że w przed muzułmańskiej Arabii, napoje odurzające były bardzo popularne, warto więc może wrócić do korzeni…
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, momentalnie, już po kilku łykach, zrobiło się cieplej, i milej. Znalazłyśmy nawet czas na spacer po bazarze, gdzie dokonałyśmy zakupu drewnianego mini zoo. Ja zabrałam ze sobą dosyć pokaźnych rozmiarów drewnianego wielbłąda, osiołka, oraz mydelniczkę w kształcie żółwia, Aga z mydelniczki zrezygnowała.


Dzień 4. Fez

O szóstej rano wsiadamy do pociągu do Fezu- najstarszego miasta Maroka. Fez, położony jest w północno-centralnej części kraju, między Atlasem Średnim, a suchymi wyżynami Rifu, i jest czwartym co do wielkości miastem Maroka. Miasto składa się z dwóch części- starej mediny z bazarami, oraz nowego, nowoczesnego miasta. Ogromna medina, jest jedyną w swoim rodzaju. Labirynty uliczek, setki meczetów, stare rezydencje możnych rodów, grobowce lokalnych świętych- od tysięcy lat życie toczy się tutaj w prawie niezmienionym rytmie. Samochody nie mają właściwie prawa wjazdu do mediny, ulice przepełnione są poganiaczami mułów i osłów, które dźwigają kosze wypełnione miętą, skórami, egzotycznymi przyprawami. W otwartych na ulicę warsztatach, tak jak ich pradziadowie, pracują rzemieślnicy, kobiety w tradycyjnych strojach wracają z targu, staruszkowie przesiadają w herbaciarniach, dzieci bawią się na ulicach, zupełnie jakby czas się zatrzymał.















Podobno istnieją mieszkańcy mediny, którzy nigdy nie opuścili jej murów… ale stare miasto, to nie tylko przepiękna opowieść o kultywowaniu tradycji, to przede wszystkim ogromna bieda, i ciężkie warunki życia. Średniowieczna kanalizacja, przeludnienie, bród, brak bieżącej wody, to tylko część problemów z jakimi musi borykać się stary Fez.
Nowy Fez – Ville Nouvelle, nazywane nowym miastem, to szerokie bulwary, eleganckie dzielnice, nowoczesne biurowce, europejskie sklepy mody, kawiarnie, bary. Miasto wybudowane w czasach francuskiego protektoratu, gdzie obecnie zamieszkuje miejscowa elita.



Zatrzymałyśmy się w medinie, w pierwszym lepszym budżetowym hotelu. Naprawdę nie mogło być gorzej. Pokój przypominał celę więzienną, był szary, zimny i zarobaczony. Toaleta była w jeszcze gorszym stanie, zrezygnowałyśmy więc z prysznica. Penetrując wąskie uliczki mediny, doszłyśmy do bram jednego z największych bazarów w Maroku.

Wijący się kilometrami podziemnych korytarzy suk. Weszłyśmy do podziemnego labiryntu przez piękną, okazałą bramę. Setki straganów, sprzedających, piramidy ziół (w tym szafran- nazywany złotem Maroka) ręcznie malowana ceramika, meble, garbarnie, po prostu wszystko. W gorączce zakupów straciłyśmy orientację nie tylko w czasie, ale również i w terenie. Szafran, talerze, kolejna pufa ze skóry wielbłąda, ktoś zapraszał nas na herbatę, my temu komuś odmawiałyśmy, targowanie, wymijanie turystów, i tak jakoś nam się zeszło… nie zauważyłyśmy nawet, jak sprzedawcy gaszą lampy naftowe, które były jedynym źródłem światła w labiryntach, i zamykają stragany. Dopiero, kiedy zrobiło się prawie zupełnie ciemno, kiedy wokół nas zabrakło turystów, a tubylcy zebrani wokół zamkniętych straganów już nie nawoływali do kupna, dotarło do nas, że być może spędziłyśmy na bazarze trochę więcej czasu, niż powinnyśmy były. Nie mogłyśmy znaleźć drogi powrotnej. Każdy wskazywał wyjście w innym kierunku, w dodatku nie mogłyśmy się porozumieć z tubylcami. Po około godzinie spędzonej na bezowocnych poszukiwaniach wyjścia, Aga zauważyła, że tak naprawdę zataczamy koło, powracamy już po raz kolejny do miejsca, z którego wystartowałyśmy. Prawdziwy labirynt. Nie miałam już siły, byłam zmarznięta, głodna, i wystraszona. Zbierało mi się na płacz. Rozmyślałam, że jak już zostaniemy tu na noc, to po powrocie (o ile przetrwamy) napiszę thriller pt. „noc w lochach”. Na szczęście napotkałyśmy młodego chłopaka, który władał językiem angielskim. Kazał nam iść za sobą, więc szłyśmy, nie wiele miałyśmy do stracenia oprócz życia. Po około 10 min! marszobiegu, poczułam na twarzy powiew świeżego powietrza. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno, w dodatku znalazłyśmy się po drugiej stronie bazaru, nie miałyśmy więc pojęcia jak wrócić do hotelu. Taxi, trzeba złapać taxi, powiedziałam. Problem tkwił w tym, że w Marko, taksówka zaliczana jest do taniego środka komunikacji miejskiej. Podróżują nią wszyscy. Macham ja, macha Aga, i nic. Kierowcy nas ignorują, przejeżdżają obok nas, tylko po to, by o kilka metrów dalej zatrzymać się przed potężną matroną, która z prędkością błyskawicy podbiega do uchylonych już drzwi wehikułu. Kiedy ja byłam już tuż tuż, ktoś z miejscowych podbiegał do auta, a taksówkarz ruszał z piskiem opon. I tak przez następne 30 min. Masakra. To nie ma sensu, powiedziałam. Kiedy zrezygnowane siedząc na poboczu, powstrzymując łzy napływające nam do oczu, podszedł do nas obserwujący nas już od pewnego czasu policjant, nawet miałem nadzieję, że właśnie dokonałyśmy jakiegoś przewinienia, i zostaniemy zaaresztowane. Przynajmniej dostaniemy coś ciepłego do picia, a i więzienna prycza byłaby wygodniejsza od spania na ziemi. Ten jednak poprosił nas o adres hotelu, w którym się zatrzymałyśmy. Po czym poinstruował jak mamy iść. W lewo, potem w prawo, pięć minut drogi. Ale ja nie chciałam już nowych przygód, nie chciałam znowu zabłądzić, uparłam się więc, aby ten pomógł nam wreszcie złapać taxi. No i pomógł. Taksówkarz przejechał dosłownie jakieś kilkanaście metrów, po czym zatrzymał auto, i powiedział, że jesteśmy na miejscu. Jakieś 2 minuty jazdy… no comments!








Dzień 5. Marrakesz

Wracamy do Marrakeszu sprawdzonym i wygodnym środkiem transportu- pociągiem. Będąc już na miejscu, łapiemy taksówkę na stare miasto. Kiedy zajęłyśmy już miejsce na tylnym siedzeniu, a nasze walizki trafiły do bagażnika, przednie siedzenie, tuż obok kierowcy, zajął potężnej postury mężczyzna. On jedzie w tym samym kierunku, chcecie dzielić koszt? Zagadnął kierowca, pewnie, że chcemy, odparłyśmy zadowolone. Ale kiedy kierowca skręcił nie w tę stronę, w którą powinien był, zaczęłam się niepokoić, kiedy ignorował moje pytania, zaczęłam się bać, a kiedy poprosiłam go, by się zatrzymał, bo chciałam wysiąść, a on wciąż się nie odzywał, wpadłam w panikę. Ale kiedy po chwili usłyszałam „nic się nie bój, wszystko w porządku, najpierw podjedziemy do domu tego pana” nie wytrzymałam napięcia, i wykrzyczałam szarpiąc za klamkę, że jeżeli w tej chwili nas nie wypuści, to same wyskoczymy. Doprowadziłam tym samym pana kierowcę, oraz współpasażera, do szewskiej pasji. Kierowca nie zatrzymując auta, drżącą z podniecenia dłonią, złapał za jakąś teczkę, z której wyciągnął stos jakiś papierów, oraz paszport, które następnie rzucił mi na kolana, tłumacząc podniesionym głosem, że jest licencjonowanym taksówkarzem, że fakt, że przebywamy w Maroko nie świadczy o tym, że zaraz zostaniemy uprowadzane, że jest dobrym człowiekiem, i takie tam. Ni odezwałam się już ani słowem, zwyczajnie oczekiwałam egzekucji. Wreszcie zatrzymaliśmy się pod domem w podejrzanej okolicy, a nasz współpasażer zaprosił nas na herbatę, oraz wyraził chęć przedstawienia nam swojej matki… jak stwierdził, chciał nam w ten sposób przedstawić swoją rodzinę, udowadniając w ten sposób, że nie jest żadnym przestępcą. Odmówiłyśmy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Jak tylko dotarłyśmy do Mediny, dla ukojenia nerwów zamówiłyśmy przesłodzoną kawę, do której dolałyśmy hojnie koniaku, następnie posiliłyśmy się kebabem, a wieczorem wracałyśmy już do Londynu. Tym samym samolotem budżetowych linii lotniczych, obładowany worami ziół wracał Jamie Oliver.


Porady:

Kupić: zioła, wyroby skórzane, ręcznie malowaną ceramikę, kosmetyki na bazie olejku arganowego, artystyczne lampy, kinkiety, abażury wykonane z brązu i szkła.

Wypić: przesłodzoną kawę, herbatkę ze świeżych liści mięty.

Spróbować: tajine, baklavy, mózgu barana na gorąco.

Podróż: podróż po Maroko jest bezpieczna, duże dystanse najlepiej pokonywać pociągiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *