Meksyk 2008

MEKSYK, KWIECIEŃ 2008.
Położenie: Ameryka Północna
Język: hiszpański
Waluta: peso
Religia: chrześcijaństwo

Playa Del Carmen
Merida
Chichen Itza
Palenque
Ruiny Majów w Palenque
Park Narodowy Palenquea
Yaxchilan, Bonmpak, Aqua Azul
Misol Ha i Kanion Sumidero
San Cristobal de las Casas
San Juan, Powrót do Playa del Carmen
Mexico City


Dzień 1. Playa Del Carmen

Wyjazd do Meksyku, był naszym pierwszym tak dalekim, i egzotycznym wypadem. Nie odpowiadała nam oferta standardowych wycieczek, nie chciałyśmy również jechać na drugą półkulę na własną rękę. Zdecydowałyśmy się na wykupienie dwutygodniowego pakietu z shoestringa- czyli coś pomiędzy. Polecam początkującym!. Naszą siedmioosobową grupę, w całości włoskojęzyczną (nie licząc oczywiście nas, oraz pani przewodnik, która była meksykanką) tworzyli: szalona rozwódka singielka- Renatka, tatuś z córką, oraz dwóch kolegów… homoseksualistów zapewne. Miejscem, w którym mieliśmy się wszyscy spotkać, była urokliwa miejscowość Playa del Carmen. Po dwóch godzinach krótkiego lotu z Londynu do Madrytu, siedmiu godzinach przestoju na lotnisku (głównie spędzonych nad kieliszkami wina),dwunastu godzinach lotu do Mexico City, i już tylko kolejnej godzinie spędzonej na kolejnym lotnisku, oraz niecałych dwóch godzinach kolejnego lotu, byłyśmy na miejscu. Rejs Madryt- Mexico City był znacznie opóźniony, przez co spóźniłyśmy się na rejs Mexico City – Playa del Carmen. Bez problemu Iberia przetransferowała nas na najbliższy lot. Zamartwiałyśmy się jednak o bagaż, byłyśmy przekonane, że po tylu transferach i całym tym zamieszaniu spowodowanym opóźnieniem, nasze walizy z pewnością za nami nie przylecą. Na szczęście przyleciały.
Jukatan.
Półwysep Jukatan przynależy do Meksyku, Gwatemali, oraz Belize. Otaczają go wody Morza Karaibskiego oraz Zatoki Meksykańskiej.









Dzień 2. Merida

Rankiem, lokalnym autobusem wyruszyliśmy do Chichen Itza. Zatrzymaliśmy się w Meridzie, ładnym, kolonialnym miasteczku, które jest stolicą Jukatanu. Mnie, Merida już na zawsze kojarzyć się będzie z kolorowymi, ręcznie plecionymi hamakami, oraz soczystymi, dojrzałymi owocami, które pokrojone w plasterki, zazwyczaj sprzedawane są w foliowych woreczkach lub plastikowych kubeczkach, z dodatkiem soli lub kwaśnego sosu, ale takie połączenie, dla nas, Europejczyków jest zwyczajnie nie do przyjęcia. Taki zdrowy take away- pycha.




Dzień 3 i 4. Chichen Itza

Kolejny ranek, i kolejny autobus. Na szczęście wyniosłyśmy z pokładu Iberii dwa lekkie kocyki polarowe, które niejednokrotnie ratowały nam życie podczas drogi luksusowymi autokarami klimatyzowanymi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nawiew zawsze musi być tak mocny! pasażer zwyczajnie przymarza zgrzytając przy tym głośno zębami, a krótkie postoje przeznacza na wystawanie w upalnym słońcu(odtajanie), co zazwyczaj kończy się szokiem termicznym, zaraz po ponownym zajęciu miejsc w autokarze.
Chichen Itza (na ustach), to prekolumbijskie miasto założone przez Majów- jeden z siedmiu nowych cudów świata, w moim odczuciu, niesłusznie. Na miejscu Chichen Itza, powinny znajdować się ruiny z Palenque!. Chichen to nic innego jak ruiny, oraz kilka bardzo dobrze zachowanych świątyń, w tym główna świątynia Kukulkana, na nudnym tle, które stanowi obszar około 6km kwadratowych. Zwiedzanie, nawet o bardzo wczesnych godzinach, w piekącym słońcu (plac, na którym znajdują się świątynie, jest niczym nie osłonięty) wcale nie jest przyjemne.





W Chichen Itza zatrzymaliśmy się w przepięknym, można by rzec luksusowym resorcie, a każda dwójka dostała do dyspozycji własny bungalow. Zmęczone całodziennym penetrowaniem miasta Majów, kolejny dzień spędziłyśmy niczym prawdziwe turystki- na błogim relaksie.





Dzień 4. Palenque

Chiapas- stan położony w południowej części kraju, graniczący z Gwatemalą. Najpiękniejszy moim zdaniem region Meksyku, słynący z wiecznie zielonych lasów tropikalnych.
Palenqe jest mało urokliwym miejscem, ale za to stanowi doskonałą bazę wypadową do penetrowania ruin królestwa Majów.
Tak naprawdę, to jeżeli chodzi o Palenque, to jego jedyną atrakcją jest supermarket z amerykańskimi produktami, oraz kilka straganów serwujących naprawdę smaczne regionalne dania, n.p. jajecznicę podaną z pure z czarnej fasoli, lub małe placuszki kukurydziane serwowane z kawałkami kurczaka, wieprzowiny, cebulą i różnymi sosami, w tym z moim ulubionym guacamole – przecierem z avocado z dodatkiem limonki, chilli, oraz soli.




Dzień 5. Ruiny Majów w Palenque

Palenque- skarb Majów. Najpiękniejsze stanowisko archeologiczne w Meksyku!, położone niecałe 8km od miasteczka Palenque. Ruiny królestwa Majów, w samym sercu gęstej dżungli. Okazała świątynia inskrypcji, cudownie wkomponowana w zieloną, tropikalną puszczę, wyjące małpy, wszystko to, tworzyło jeden z najpiękniejszych obrazów, jakie dane mi było podziwiać!.





Dzień 6. Park Narodowy Palenquea

Zamieszkaliśmy gdzieś na skraju dżungli, w pobliżu Parku Narodowego Palenquea, w drewnianych chatach, których wyposażenie stanowiły jedynie hamaki, oraz moskitiery. Na szczęście, tuż za chatką wybudowany został całkiem porządny budynek z cegły, pełniący funkcję łazienki. Wyposażony był w europejskich standardów toalety, kabiny prysznicowe, dwie duże umywalki, oraz jedno niestety mocno porysowane lustro.
Główną atrakcją miał być wyczekiwany przez nas trekking po dżungli, który niestety okazał się być zwykłym spacerkiem po lesie, ewentualnie parku krajobrazowym. Dżungla niczym nie przypominała dżungli, a egzotycznych zwierząt również nie zobaczyliśmy (nie licząc skrzydła papugi, oraz ogona małpy). Jedyne zwierzęce odgłosy, jakie dało się słyszeć, to dochodzące z wioski gdakanie kur, oraz ujadanie psów…









Dzień 7. Yaxchilan, Bonmpak, Aqua Azul

Yaxchilan, to starożytne miasto Majów, położone nad rzeką Usumacinta, która dzieli Gwatemalę z Meksykiem. Kiedy powiedziano mi, że po drugiej stronie znajdują się już tereny Gwatemali, miałam ochotę przepłynąć ją nawet wpław! W języku Majów, yaxchilan oznacza zielone kamienie, i faktycznie mnóstwo tu pokrytych zielonym mchem głazów.
Bonampak, do którego dotarliśmy łodzią, to kolejne ruiny. Położone w odległości 20 km od Yaxchilan. Bonampak nie zachwyca, tak naprawdę, oprócz kilku średniej wielkości budynków sakralnych, oraz bogatych ściennych murali (Majowie nazywali to miejsce „malowanymi murami”) nie ma nic więcej do zaoferowania (nie licząc wspaniałych drzew uginających się od dojrzałych owoców mango). Znudzonym tak jak my turystom, polecam pałaszowanie przepysznych i ekologicznych owoców!.











W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Aqua Azul. Aqua Azul, to skupisko około 500 niewielkich pojedynczych wodospadów, których woda przybiera wyjątkowy, bajkowy kolor niebieski- spowodowane jest to wysoką zawartością minerałów.














Dzień 8. Misol Ha i Kanion Sumidero

Kolejny dzień rozpoczęliśmy u podnóża szerokiego na 20m i wysokiego na 30m, słynnego wodospadu Misol Ha. Następnie przyszła kolej na rejs po Kanionie Sumidero. Jego ściany sięgają 900m wysokości, i żyje w nim wiele gatunków zagrożonych wyginięciem zwierząt. Jednak dosyć monotonny rejs motorówką (przeszywający, lodowaty wiatr i chłód) z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych i najbardziej ekscytujących chwil w moim życiu.


















Dzień 9 i 10. San Cristobal de las Casas

Nazywane magiczną wsią, położone w górach, na wysokości 2100m n.p.m., jedno z najpiękniejszych miasteczek Meksyku. Wznoszące się rzędami wzdłuż brukowanych uliczek bajecznie kolorowe kamienice, wszechobecny we wnętrzach i architekturze mój ulubiony styl kolonialny, uliczni artyści, muzycy, górale w tradycyjnych strojach- San Cristobal, z powodzeniem mógłby być kulturalną stolicą kraju.


San Crisobal zamieszkują głównie Metysi wyznania katolickiego. Górzyste okolice zamieszkane są głównie przez Indian, potomków pierwotnych mieszkańców tych ziem, którzy wciąż posługują się swoimi językami, a część z nich, nie zna nawet języka hiszpańskiego. Indianie są niscy, krępi, ciemni, małomówni, niezbyt otwarci.To chyba najbardziej egzotyczny rejon Meksyku. Kobiety noszą tradycyjny, przepiękny strój, najczęściej ciepłą czarną wełnianą spódnicę,kolorowe wyszywane bluzki, na plecy zarzucają ponczo, lub zwykły koc, a włosy czeszą w dwa zwisające warkocze, w które wplatają kolorowe wstążki. Niestety, tubylcy bardzo niechętnie przyzwalają na robienie zdjęć. Podobno wierzą, że uwieczniona na kliszy fotografia, zabiera duszę. Tak naprawdę, to wcale nie chodzi o folklor, czy też zabobony, po prosu chodzi o dolary. Zapłacisz, możesz liczyć na jakieś fajne ujęcie, nie zapłacisz, możesz być pewien, że dostaniesz twardym owocem mango w łeb (tak jak to było w moim przypadku niestety, bolało!).








Jedyną przeszkodą, w dotarciu do tego raju stanowi dojazd. Osobom o słabych nerwach, oraz wrażliwym żołądku stanowczo taką podróż odradzam. Wąski, wijący się niczym wstążka podjazd, przepaść, wystraszeni współpasażerowie, przeraźliwa cisza, która ogarnia wnętrze pojazdu – to okup za przepiękne widoki, i cudowną artystyczną atmosferę, jaką oferuje San Cristobal. Urokliwe miasteczko w 100% rekompensuje horror podróży, a rękodzieło indiańskie,które można nabyć zarówno w eleganckich galeriach, jak i na zwykłych bazarach, dosłownie zapiera dech w piersiach.
Główną atrakcją turystyczną miasteczka, jest katedra usytuowana na głównym placu miejskim, której kolorowa fasada przyciąga nie tylko wzrok, ale i soczewki aparatów. Cztery kolory, w których została pomalowana (czerwony, żółty, biały oraz czarny) symbolizują cztery strony świata.




U stóp kościoła Santo Domingo, działa targowisko, na który codziennie zjeżdżają Indianie z okolicznych wiosek. Można dostać tutaj dosłownie wszystko, ręcznie wykonane chusty, pasy skórzane, narzuty, sztukę ludową- lalki, drewniane kukiełki, itp…
Udało mi się nawet kupić (z pomocą pani przewodnik) srebrne naszyjniki z wysokiej jakości szlachetnych kamieni: rzadkiego czarnego jadra, oraz zielonego, przepięknego bursztynu, który występuje wyłącznie w Meksyku. Niestety, obydwa zgubiłam później gdzieś w Mexico City.





















Dzień 11 i 12. San Juan, Powrót do Playa del Carmen

San Juan Chamula to słynąca z indiańskiego folkloru wioska, położona 11km od San Sristobal, która zamieszkana jest przez Indian z plemienia Tzotzil.
Główną atrakcją turystyczną, oraz centrum duchowym jest stojący przy rynku kościół św.Jana. Wewnątrz owego kościółka, rozegrało się jedno z najdziwniejszych i najbardziej surrealistycznych wydarzeń, jakich byłam świadkiem. Prawdziwy szok kulturowy. Panujący we wnętrzu półmrok, setki świec, topiący się wosk, świeżo ścięte, pachnące siano potęgowały atmosferę mistycyzmu. Mój wzrok przykuwają ustawione wzdłuż ścian gabloty, przechowujące ubrane w kolorowe stroje figury świętych, z dominującą, ustawioną w centralnym punkcie figurą Jana Chrzciciela, patrona kościoła. Modlący się żarliwie Indianie, zgrabnie łączą narzuconą przez konkwistadorów wiarę chrześcijańską z pierwotnym pogaństwem. Napoje wyskokowe, oraz gazowane (dowodem na to są porozrzucane po podłodze puste butelki) pomagają nawiązać kontakt z zaświatami, oraz dodatkowo powodują mdłości podczas ceremonii oczyszczających. Mężczyźni, trzymając się za ręce, tańczą w półkręgu intonując treść modlitwy. Kobiety w tym czasie, siedząc na posadzce, lamentując, bądź nawet płacząc, w transie… dłońmi ukręcają żywym jeszcze kogutom łby! Jak się później dowiedziałam, jest to zabieg, który na celu ma uwolnienie osoby, w której intencji odprawiane są modły, od wszelkich trosk, niepowodzeń, chorób. Zwierzę ma przejmować wszystkie nieszczęścia, a następnie składane jest pogańskim bogom, oraz świętym chrześcijańskim w ofierze. Niestety, w przybytku obowiązywał kompletny zakaz wnoszenia, oraz używania aparatów fotograficznych. Szkoda, bo „impreza” była naprawdę szokująca!
Na skraju wioski, wokół ruin starego kościoła, rozciąga się przepięknie kolorowy cmentarz. Płaskie grobowce, ze zbitymi z desek krzyżami, pomalowane są na jaskrawe kolory. Jednak dobór koloru, nie jest przypadkowy. Mianowicie określa on wiek zmarłego. Czarny przeznaczony jest dla Indian, którzy dożyli sędziwej starości, biały zarezerwowany jest dla dzieci, a niebieski dla wszystkich pozostałych.






Na bazarze kupuję duży świecznik z wypalanej gliny przedstawiający byka. Ma być on strażnikiem domowego ogniska, a palone w nim świece, mają oczyszczać aurę.


Dzień 13, 14, 15. Mexico City

Mexico City jest trzecią, zaraz po Seulu, i Tokio aglomeracją świata, i według mnie, jedną z najmniej urokliwych, otoczone pierścieniem gór wulkanicznych, które utrudniają wentylację, przez co wiecznie spowite chmurą smogu.



Do Mexico City przyleciałyśmy we wczesnych godzinach popołudniowych. Zatrzymałyśmy się w historycznym centrum miasta, w schronisku młodzieżowym, tuż przy jednym z największych placów świata- Zocalo. Pierwsza podróż metrem, była delikatnie mówiąc traumatyczna. Drzwi do wagonów otwierały się i zamykały z zawrotną prędkością, przez co tubylcy, tratując się nawzajem, i przepychając wlewali się do środka. Będąc już wewnątrz (co było nie lada wyczynem!) należało jeszcze wysłuchać latynoamerykańskich hitów, które z magnetofonu odtwarzał sprzedawca kaset. Ciekawostką, może być fakt, że poszczególne stacje metra, oznaczone są również rysunkami, tak aby analfabeci, również mogli sprawnie z niego korzystać.



Jednym z przystanków w Mexico City, była Guadalupe. Każdy Meksykanin zna historię Juana Diego, któremu na wzgórzu Tepeyac trzykrotnie objawiła się Matka Boska. Kiedy biskup zwrócił się do Juana o okazanie jakiegoś dowodu potwierdzającego jego wizje, Maryja obsypała okoliczne, nieurodzajne wzgórza kwiatami. Juan przystroił nimi ponczo, i tak ubrany pojawił się na audiencji u biskupa. Kwiaty nagle zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się podobizna Matki Boskiej. Obecnie ponczo można podziwiać jako jedną z relikwii, w nowej wybudowanej w latach 1974-1976 bazylice. Na placu znajduje się monumentalnych rozmiarów pomnik naszego papieża Karola Wojtyły, który w Meksyku cieszy się ogromną popularnością. Świadczą o tym nie tylko setki kiczowatych pamiątek z jego podobizną, które nabyć można dosłownie na każdym bazarze w Meksyku, ale przede wszystkim serdeczność jaką obdarzają nas meksykanie, kiedy już dowiedzą się, że pochodzimy z Polonii, kraju „ich” papieża.






Przechadzając się wąskimi uliczkami miasta, co kilkanaście metrów, natrafiałyśmy na stojące na stołach nakrytych obrusem, manekiny przedstawiające szkielety, ubrane w szaty świętych. Na stołach, znajdowały się składane przez wiernych owoce, warzywa, ciasta, przedmioty codziennego użytku, a nawet alkohol!.
W tym przeludnionym, brudnym i brzydkim mieście, (chociaż jak najbardziej interesującym)!, ukryte są przepiękne, klimatyczne artystyczne dzielnice- San Angel i Coyocan, gdzie znajduje się muzeum Fridy Khalo (w domu, w którym kiedyś mieszkała)

oraz nowoczesne centrum biznesowe- Zona Rossa. Modernistyczna dzielnica z europejskimi kawiarniami, zachodnimi fastfoodami, wieżowcami, biznesmenami w garniturach, strzeżonymi osiedlami – których zamożni mieszkańcy są w większości potomkami Hiszpanów – po prostu Europa!

Xochimilco.

Położone o 24 km. Od stolicy miasteczko, słynie z ukwieconych, pływających po kanałach gondoli. Kanały, okazały się być bardzo wąskie, zanieczyszczone i śmierdzące, a gondolom brakowało kwiatów. Nic specjalnego!



Meksyk, to przepiękny kraj, który zamieszkują niezbyt przyjemni, pomocni i elokwentni potomkowie Indian, oraz Hiszpanów. Nawet w stolicy, mało kto włada językiem angielskim, więc łatwo nie jest!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *