Peru & Boliwia 2010

Lima
W drodze do Nazca
Nazca
Arequipa
Chivaj
Kanion Colca
Puno / Jezioro Titicaca
Boliwia. Copacabana, La Paz
Boliwia. Uyuni, Pustynia solna
La Paz
Cusco 1
Cusco 2
Cusco 3
W drodze do Machu Pichu!
Machu Pichu!
Cusco / Lima
Powrót


Dzień 1. Lima

Podróż rozpoczęła się niezbyt uroczo – mianowicie od zajęcia miejsc w klasie “melino” (nazwa mówi sama za siebie!), na pokładzie hiszpańskich linii lotniczych-Iberii. Klasa ekonomiczna – melino, wyglądała adekwatnie do nazwy. Pożółkłe siedzenia, brak indywidualnych ekranów, brzydka, wytarta brązowa tapicerka, a współpasażerowie latynosi wnoszący na pokład samolotu niezliczone ilości toreb, reklamówek (zupełnie jakby zabierali ze sobą dorobek całego życia) tworzyli dziwną scenerię. Cały ten harmider, przypominał mniej więcej scenę z filmu o meksykańskich emigrantach.
Po trzynastu godzinach podróży, taszcząc ciężkie, bo źle wyprofilowane walizy (jakość przegrała z ceną) stojąc bezradnie przed budynkiem terminalu, nagle otoczone zostałyśmy przez profesjonalnych, licencjonowanych taksówkarzy. Każdy z taksówkarzy, kładł nacisk na słowo licencjonowany, obrzucając pogardliwym spojrzeniem pozostałych kolegów po fachu. Ceny – wygórowane. A to przecież Ameryka Południowa, i z założenia po prostu miało być tanio!. Po licytacji, przystałyśmy na 30 soli i wybrałyśmy taksówkarza nielicencjonowanego, bez okazałej plakietki, ale za to z naklejką “taxi” na szybie. Zatrzymałyśmy się w nowoczesnej dzielnicy Mira-flores, położonej nad brzegiem oceanu.

Turystycznym centrum, z okazałymi hotelami, restauracjami i imponującym nadbrzeżnym osiedlem. Wysiadając, szarmancki kierowca podał mi dłoń, zamknął za mną drzwi, odprowadził do głównego wejścia i … poprosił o 60 soli. Jak się okazało, powinnyśmy były zapłacić od osoby, nie od kursu. Sprytnie. Wyrwałam rękę z coraz już mocniejszego uścisku, wezwałam na pomoc kierownika hostelu, nie obyło się bez krótkiej, acz intensywnej wymiany poglądów, po czym wręczyłam kierowcy nie więcej niż 30 soli, i to bez napiwku! Biedaczysko nie wiedział z kim zadziera! Z wyborem lokum, nie mogłyśmy lepiej trafić. Wypadło na Pirwę, sieć hosteli. Według mnie, najlepszych w jakich do tej pory przyszło mi mieszkać. Pokój dostałyśmy czteroosobowy, ale mimo to, byłyśmy same. Nie licząc Zdzisława, wielkiego karalucha… Po krótkim, lodowatym prysznicu zasnęłyśmy kamiennym snem. Następnego dnia planowałyśmy wyjechać do Nazca. Recepcjonistka zarezerwowała nam bilety autokarowe!, zamówiła hostel i z uśmiechem oświadczyła, że na stacji czekać na nas będzie pracownik Pirwy, który doprowadzi nas na miejsce! Nie musiałyśmy biegać po stacjach, szukać hosteli ani nawet wydawać pieniędzy na taksówki. Zaoszczędziłyśmy więc sporo czasu i z marszu wyruszyłyśmy (jak to mówi Aga), zamoczyć palec w oceanie. Palca nie zamoczyłyśmy. Z tarasu Larcomar, który wycięty został w klifie, a który jest głównym punktem widokowym, raczej trudno jest tego dokonać.
Poza tym, było zimno, strasznie mglisto i w dodatku siąpił deszcz. Aga kupiła zimową! kurtkę w pobliskim supermarkecie, a ja wymieniłam pieniądze w „mobilnym kantorze”. Na ulicach Limy roi się od podejrzanych typów z pokaźnym plikiem banknotów w jednej i kalkulatorem w drugiej ręce – taki peruwiański odpowiednik kantoru.


Dzień 2. W drodze do Nazca

Na tarasie, w towarzystwie nadpobudliwego Niemca, który zdążył opowiedzieć nam historię swojego życia, wylać mleko, moją kawę i rozsypać płatki kukurydziane, spożyłyśmy śniadanie. Pyszne, świeże bułeczki z dżemem truskawkowym (wtedy jeszcze nam smakowały). Do wyboru miałyśmy również płatki z mlekiem, jogurt i owoce, czyli całkiem przyzwoicie jak na budżetową noclegownię. Z biletami w ręku, dziarsko przemierzałyśmy dystans (jakieś 8 min marszu) jaki dzielił nas od zaimprowizowanego przystanku. Zresztą komunikacja miejska w Peru, a szczególnie w Limie jest bardzo chaotyczna, a mimo to nie sprawia mieszkańcom problemów. Nie ma wyznaczonych przystanków, nie ma rozkładów jazdy, a autobusy nie są numerowane. Wszystko funkcjonuje dzięki… pomocnikom kierowcy – menadżerom pojazdu.


Pomocnik wychylając się przez szybę wykrzykuje nazwy poszczególnych stacji, pobiera opłatę za przejazd, najchętniej wyliczoną gotówkę, prowadzi selekcję pasażerów (jeżeli mu czymś podpadniesz – nie wsiądziesz) zamyka i otwiera drzwi, oraz pełni funkcję kierunkowskazu, przy skrętach wystawiając rękę. Trzeba słuchać. Po hiszpańsku… Jakaś Pani darła się niemiłosiernie, wyrzucając słowa niczym z katapulty. Nie rozumiałam nic. Podeszłyśmy i zapytałyśmy o stację autobusową. Mogłyśmy wsiąść. Tylko jak? Mały autobusik wypełniony był po brzegi. My z walizami. Jakoś nas upchnięto. Zajęłyśmy przednie miejsca i nie spuszczałyśmy wzroku z pomocnika. W tym przypadku pani pomocnik. Bilet kosztował 2 sole, bardzo tanio. Po około 30 minutach pasażer z tyłu puknął mnie w plecy wskazując na stację. Wyskoczyłyśmy kiedy kierowca zwolnił na światłach, a obok nas wylądowały walizy. Na stacji oprócz biletu, który już posiadłyśmy, musiałyśmy uiścić również opłatę za bagaż. Po dwa sole od torby. Miałyśmy podróżować autokarem luksusowym, firmy Cruz del Sur (wyłącznie dla turystów z kasą), bo te mniej luksusowe są kilkakrotnie tańsze. Wewnątrz rozkładane skórzane fotele, piękna pani stewardessa, w jeszcze piękniejszym, modnie skrojonym i dopasowanym uniformie roznosiła pachnące kocyki, dania gorące, przekąski i napoje. Sześciogodzinna podróż minęła bardzo szybko, a my opuściłyśmy autokar z tobołkiem prowiantu, oraz kompletem sztućców i kubeczków – miały się przydać na później. Na dworcu czekała już na nas dziewczyna, z wielkim logo Pirwy na koszulce. Przez 5 minut prowadziła nas ciemną i nie utwardzoną drogą. Z zaniepokojeniem spoglądałam na dość mizerne kółka mojej ekonomicznej walizki. Takiej z typu kup jedną, dostaniesz drugą gratis. Po dotarciu na miejsce, Pani recepcjonistka z zatroskaną miną i przepraszającym tonem głosu oświadczyła, iż niestety, ale do dyspozycji, tutaj cytuję! ”możemy mieć jedynie dormitorium dwuosobowe z łazienką”… ciekawe określenie. W Polsce w dormitorium pewnie upchano by mnie oraz jeszcze jakieś osiem osób. Wody natomiast ”chwilowo” brak, za to miała być rano. Zresztą z brudu jeszcze nikt nie umarł!

Dzień 3. Nazca


Rano, bardzo wcześnie rano, z ręcznikiem na ramieniu odkręciłam kurek. I nic… ani kropelki. Wody nadal “chwilowo” nie było. Dobra, niech pani da tej wody ze studni, powiedziałam – dała. Przy śniadaniu, czyli bułkach z dżemem truskawkowym dokonałyśmy wyboru. Linie z lotu ptaka, czy z wieży? Ja stawiałam na wieżę. Nie chciałam wsiadać do samolotu, (jeżeli nie muszę, to nie latam- proste), nie chciałam przepłacać, a taka wieża to i bezpieczna i tania. Wyruszyłyśmy na stację. Na zewnątrz przywitała nas piękna pogoda i ostre słońce. Na stacji za przykładem tubylców krzyczymy Nazca Lines, Nazcaaaa Lines!. Kierowca momentalnie podaje mi dwa bilety. (2 sole każdy). Myślę, że nawet gdybyśmy nie wypowiedziały ani słowa, i tak znalazłybyśmy się w tym autokarze.

Każdy turysta przybywa tam wyłącznie z zamiarem obejrzenia zdumiewających rysunków stworzonych około 2000 lat temu przez lud Nazca, a ponieważ nie pada tam nigdy, rysunki zachowały się w nienaruszonym stanie. Zresztą, od zawsze chciałam przejechać się autostradą Panamerykańską, a teraz właśnie miałam ku temu sposobność.



Zajęłyśmy pierwsze miejsca, nawigacyjne można by rzec. Zresztą zaraz tego pożałowałam, siedziałam dość wysoko, a mój pas bezpieczeństwa zwyczajnie nie istniał. Kiedy usiłowałam przewiązać się kawałkiem wolno zwisającego materiału, kierowca obrzucił nas co najmniej zdziwionym spojrzeniem, a kiedy po około 30 minutach jazdy nagle zatrzymał pojazd i kazał wysiadać, miałam problem z wyswobodzeniem się z zaimprowizowanego zabezpieczenia. Wysiadłyśmy na kompletnym bezludziu. W dodatku tylko my dwie. Gdzieś pośrodku pustyni. Wokół tylko wydmy, piasek, autostrada i my.

No i jeszcze wieża, a raczej wieżyczka. Zrezygnowałyśmy z lotu nad pustynnym płaskowyżem (nie lubię latać, jeżeli nie muszę to wolę nie kusić losu) na rzecz właśnie tego czegoś. Inaczej to sobie wyobrażałam. Myślałam o czymś w rodzaju tarasu widokowego, o wysooookiej wieży, a tu raptem jakaś żelazna konstrukcja, niezbyt zresztą wysoka, jeden kasjer, oraz jedna znudzona sprzedawczyni kiczowatych pamiątek. Za drobną opłatą wspięłyśmy się na żelazną konstrukcję. Widok dość ograniczony, nawet bardzo ograniczony. No dobra, praktycznie nie widać nic. Nic oprócz rysunku drzewa i kaktusa…



Platforma jest bardzo mała, pomieścić może góra do pięciu osób (a to i tak w wielkim ścisku) ruchy są dość ograniczone, nie ma jak się wychylić, więc na zdjęciu uwieczniam jedną trzecią drzewa i połowę kaktusa. Aga koniecznie chciała mieć fotkę na tle rysunku, wyginam się więc w niemalże cyrkowych pozycjach aby potem na zdjęciu i tak widniał zarys jakiegoś bohomaza na piasku i lewe ucho koleżanki.
Do Nazca można wpaść na dwie, maksymalnie 3 godziny, zaliczyć rysunki i ruszyć dalej. Jest tam całkiem przyzwoity deptak z mnóstwem rozmaitych restauracji i sklepów z pamiątkami, takich z rodzaju pod turystów, trochę kiczowaty i sztuczny. A my, dotarłyśmy tam akurat w czasie, kiedy odbywał się jakiś uliczny festyn. Roiło się od przebierańców, feria kolorów i dźwięków.
A potem nuda. Siadłyśmy w cieniu, opłukałam winogrona w fontannie, zupełnie nie wiem w jakim celu, a kiedy miałyśmy już dość bezczynnego przesiadywania na ławeczce, winogron, mango, bananów i jeszcze kilku innych ”egzotycznych” owoców, wpadłyśmy do knajpy na kieliszek Pisco Sour, narodowego napoju Peruwiańczyków. Przyrządza się go z winogronowej brandy z dodatkiem kostek lodu, soku z limonki, cukru i piany ubitej z białek. Zamówiłyśmy drugą kolejkę i lokalną zupę.







Po powrocie do hotelu, pani recepcjonistka poinformowała nas, że wody wciąż chwilowo brak. Zęby płuczemy wodą mineralną, a z toalety, jeżeli nie musimy, to nie korzystamy. Nie jest to jednak zbyt komfortowa sytuacja. Dlatego też drugi nocleg mamy gratis. Biorąc ten fakt pod uwagę to nawet fetor wydobywający się z łazienki przestał być już tak uciążliwy!


Dzień 4. Arequipa

Podróż trwała około 9ciu godzin, ale w tak komfortowych warunkach, jakie zapewnia Cruz del Sur czas mija nad wyraz szybko.
Na dość okazałej stacji przywitał nas menadżer hostelu (we własnej osobie) i zaprosił do taksówki, za którą zresztą… zapłacił! W Peru mają najlepsze hostele na świecie! Dostałyśmy miejsce w czteroosobowym dormitorium. Arequipa to ładne miasto leżące u stóp trzech ośnieżonych wulkanów. Niemal w całości zbudowana jest z białej wulkanicznej skały, przez co nazywana jest również białym miastem. Arequipa została wpisana na listę UNESCO.



Na placu De Armas wznosi się monstrualna biała Katedra z 1621r., która na tle ośnieżonych szczytów wygląda po prostu bajecznie!. Kupiłyśmy bilet na autobus turystyczny (bilet 25 soli) i przez trzy godziny jeździłyśmy po wąskich uliczkach miasta. Wraz z biletem dostałyśmy saszetkę kremu przeciwsłonecznego z filtrem 50! i jak zwykle nie trafiłyśmy z miejscówką! Wybrałam miejsca na górze, a tam zazwyczaj cholernie wieje, na dole wolnych miejsc już nie było. Nałożyłyśmy więc okulary, wysmarowałyśmy się filtrem, a na głowę zarzuciłyśmy bluzy, z rękawów tworząc coś na kształt szala, zupełnie w stylu Alexis z Dynastii. Zresztą taki autobus, to całkiem dobre rozwiązanie na zwiedzanie miasta. Główne zabytki (których my zresztą entuzjastkami nie jesteśmy) zaliczone w trybie ekspresowym i nawet podjechaliśmy pod platformę widokową, z której cyknęłyśmy sobie fotki na tle trzech okalających miasto wulkanów.





Pozostała jeszcze kwestia Huanity. Jednej najlepiej zachowanych mumii świata, złożonej w ofierze przez Inkaskich kapłanów na szczycie góry Ampato, na wysokości 6300m n.p.m.! Znaleziono ją zamarzniętą w 1943r. Huanita obecnie znajduje się w muzeum Santuarios. Tam jednak zamierzałyśmy wybrać się później. Po… śwince morskiej! Tradycyjnym daniu peruwiańskim. W Arequipie przyrządza się ją podobno najsmaczniej i najtaniej. Wybór dań jest oszałamiający. Świnka grillowana, duszona, szaszłyki ze świnki itp.
Potrzebowałam do tego również kieliszka wina. Dużego. Zamówiłyśmy grzane. Wieczorami robi się chłodno, a na trzeźwo nie byłam w stanie spróbować tego przysmaku. Po drugim kieliszku wina, wybór padł na świnkę grillowaną (porcja tylko 35 s. dużo taniej niż w pozostałych częściach kraju). Kelnerka przyniosła danie. Na talerzu oprócz sałatki i pieczonych ziemniaków leżał przysmażony, przecięty na pół… szczur. Przynajmniej tak to wyglądało. Z pyszczkiem, białymi kłami i pazurkami. Danie makabryczne. Wzięłam w rękę nóżkę (uprzednio Aga tępym nożem odcięła pyszczek i zakryła serwetką), udko? i spróbowałam. Mięso w smaku przypominało kurczaka, z tym, że trochę delikatniejsze. Zresztą więcej było kości niż mięsa, więc bez szału.




Po posiłku, by zminimalizować szok, zamówiłyśmy jeszcze jeden kieliszek wina. Następnie prawie tanecznym krokiem zaszłyśmy do marketu. Do koszyka włożyłam czekoladę (z której wyrobu słynie Arequipa – cholernie niedobra!), kiedy przy kasie zorientowałam się, że nie mam portfela. Wróciłam więc do restauracji, a tam przy wejściu kelner wręczył mi zgubę. Cudowny kraj!
Huanity już nie odwiedziłyśmy. Było za późno. W hostelu raczymy się kawką z koniaczkiem, a ja przyglądam się z wolna rozwijającemu się romansowi młodej, samotnie podróżującej francuzki i amerykańskiego turysty. Wypijamy jeszcze jedną kawę ukradkiem dolewając z papierowej torebki szlachetny trunek jakim jest koniak, i decydujemy się na wykup dwudniowej wycieczki do Kanionu Colca, bo po przekalkulowaniu kosztów wyszło, że w grupie tym razem jednak taniej.


Dzień 5. Chivaj

Po śniadaniu (jajecznicy z tostem) i szklance świeżo wyciśniętego soku z ananasa, zostawiłyśmy bagaże w przechowalni (nieodpłatnie) i wpakowałyśmy się do mini-busa. W podróży towarzyszyć nam będą (standardowo zresztą) seniorzy, oraz wciąż jeszcze rozkochane w sobie małżeństwa. Zajęłyśmy jedyne wolna miejsca, z tyłu, co wiązało się z mniejszą szansą na integrację z grupą. Kiedy energiczna pani przewodnik zaprosiła do wspólnego śpiewania, już wiedziałyśmy, że wspólne gry i zabawy, to tylko kwestia czasu. Pierwszy dzień minął na eksploatacji Doliny Colca. Po drodze zwiedzaliśmy malownicze wioski, podpatrując lamy i alpaki, przy czym fotka na tle wyciętych prawie 2000 lat temu w zboczach górskich inkaskich tarasach była absolutnym hitem programu.





Powoli, całej naszej grupie, coraz bardziej doskwierała choroba wysokościowa. W klimatyzowanym busie czułam się względnie dobrze, ale kiedy tylko wychodziłam na zewnątrz, (a byliśmy już na wysokości około 4 000 m n.p.m.) momentalnie zaczynało kręcić mi się w głowie. Nie mogłam utrzymać się na nogach, wołałam więc z przerażeniem o liście koki, które miałam pocierać kamyczkiem wapiennym, tak by szybciej puściły soki, a następnie żuć, i zapijać napojem na bazie owych cudownych liści. Kiedy język zaczął mi sztywnieć, a usta zaczęły układać się w jakimś dziwnym grymasie (czułam się tak, jakbym właśnie zafundowała sobie znieczulenie miejscowe) trochę zdezorientowana, spojrzałam na panią przewodnik, która wypowiedziała następujące zdanie” nie martw się, żeby zobaczyć latające słonie, trzeba by przeżuć z tonę koki”! Ulżyło mi momentalnie!
Po południu dotarłyśmy do Chivay. Głównego miasta doliny.










Tam spożyliśmy posiłek, ci, którzy nie mieli problemów z chorobą wysokościową, wzięli udział w aklimatyzującym trekkingu. Natomiast ci słabsi, udali się do hotelu, na zabieg inhalacji, czyli skorzystali z butli tlenowej. Po trekingu atrakcją wieczoru miały być gorące źródła. Ponieważ pokłóciłam się z Agą, postanowiłam zrezygnować z kąpieli i wybrałam się na samotny spacer po wiosce. Od Indianki kupiłam przepyszną przekąskę. Tak zwane papas, czyli krokiet ziemniaczany nadziany mięsem, cebulą i jajkiem. Pycha.









Jako szczupła blondynka próbowałam wtopić się w tłum, z miernym jednak skutkiem. Nawet pogryzając suszony bób, po prostu nie wyglądałam jak tamtejsza. Mimo to, z woreczkami bobu, kukurydzy i bananów nie poddawałam się, i nachalnie wciskałam w różne zakamarki, knajpy i stragany. Nawet nie zauważyłam kiedy zapadł zmrok, dopiero kiedy zrobiło się momentalnie ciemno, odczułam kompletny brak latarń. W panice, zaczęłam więc szukać drogi powrotnej. Nie wzięłam ze sobą telefonu, nie pamiętałam nazwy hotelu i nie wiedziałam jak mam wrócić. Nerwowo wywracałam wnętrze kieszeń w poszukiwaniu wizytówki- nie wzięłam, znowu nie wzięłam! Tubylcy nie rozumieli po angielsku, ja natomiast po hiszpańsku. W kawiarence internetowej… internet nie działał. Wróciłam więc do restauracji, w której jedliśmy obiad, w nadziei że może ktoś z obsługi wiedział gdzie nas ulokowano. Restauracja była zamknięta, zresztą nawet nie byłam pewna, czy to była ta restauracja. Robiło się nieprzyjemnie. Komisariatu policji nie było. Zresztą gdyby nawet był, to i tak po hiszpańsku bym się nie dogadała. Błąkałam się tak dobrą godzinę, kiedy napotkałam grupę amerykańskich turystów. Ze łzami w oczach wypytywałam o hotel z dużymi, drewnianymi drzwiami, szczegółów nie zapamiętałam wiele, ale w moim przypadku, to i tak nieźle. Taki żółty, z drewnianymi drzwiami. ? Tak, chyba tak. Odpowiedziałam. Wiedzieli o który hotel chodzi, bo szczęśliwym trafem też się tam zatrzymali. Odprowadzili mnie pod same drzwi, i tak na wszelki wypadek zabrali ze sobą garść wizytówek. Czasami myślę, że głupi ma naprawdę szczęście.!


Dzień 6. Kanion Colca

Obudziłyśmy się o 5tej rano. Śniadanie – bułki z dżemem i kawa bez mleka. Do naszego stolika dosiadły się dwie koleżanki i małomówny kolega. Dżemu podano tak mało, że musiałam rozważyć kilka kombinacji. Jeżeli ja posmaruję sobie dwie połówki bułki, i to nawet bardzo cienko, to kolega spożyje suche. Kurtuazyjnie posmarowałam więc jedną połóweczkę.
Celem był najgłębszy kanion świata -Colca.


To zresztą Polacy w 1981r zbadali kanion, a powracając tu w 2008r udowodnili, że jest on najgłębszy. Podjechaliśmy do punktu widokowego położonego w najwyższym miejscu Kanionu, na wysokości 4910m. n.p.m. !Turyści z zapałem fotografowali kondory, a dokładniej dwa. Przez następną godzinę miałam tak stać i oglądać ptaki -popychana przez napierający tłum. Widok przepiękny, ale bez przesady – 30 minut w zupełności by wystarczyło.





Następnie miał być długo wyczekiwany trekking, który zresztą okazał się lekkim spacerkiem wzdłuż kanionu, dopasowanym do możliwości najstarszej uczestniczki naszej wyprawy, czyli pani emerytki. Mój wzrok przykuły ułożone w stos kamienie. Jak się dowiedziałam była to ofiara składana Matce Ziemi (pacha mamie) przez tubylców. Potem nastąpiła romantyczna sesja zdjęciowa, podczas której wszystkie pary obowiązkowo cykały sobie fotki na tle kanionu – koniecznie w objęciach!













Do Arequipy dotarłyśmy późnym popołudniem. Był już wieczór, kiedy postanowiłyśmy wyruszyć do Puno. Autobus odjeżdżał o 22.00 miałyśmy więc trochę czasu, za to nie miałyśmy biletu. A lepiej było go mieć. Był to jedyny wieczorny autobus, a turystów było mnóstwo. Recepcjonista pod wpływem naszych uśmiechów i trzepotania rzęsami posłał na stację chłopca od wszystkiego. Ten wrócił z biletami w dłoni. Jak twierdził – ostatnimi. Miałyśmy jeszcze kilka godzin, mogłyśmy więc rozgościć się na tarasie. Chłopak zaparzył nam kawę, recepcjonista zamówił taksówkę, a kiedy nadszedł czas pożegnania, odprowadził nas do auta, z góry ustalając kwotę z taksówkarzem, po czym dając nam obu buziaka w policzek. Hostel nosił nazwę ”like home” i najwidoczniej recepcjonista o taki właśnie nastrój chciał zadbać. Skutecznie zresztą. Po prostu jak w domu.:)


Dzień 7. Puno / Jezioro Titicaca

Do Puno dotarłyśmy nad ranem. Nieciekawe miasteczko, położone nad świętym Jeziorem Titicaca, było doskonałą bazą wypadową do ponad czterdziestu zbudowanych z trzciny wysp. Jezioro Titicaca jest najwyżej (3600 m n.p.m.) położonym o tak dużych rozmiarach (194 km długości) jeziorem na świecie. Udało nam się nawet dostać pokój z łazienką! Od razu chciałam wziąć prysznic. Tak się złożyło, że jedyne okno w łazience znajdowało się akurat na wysokości moich piersi, wychodziło na dziedziniec i nie miało żadnej zasłonki, firanki czy chociażby kawałka materiału czym mogłabym je przysłonić. Zarzuciłam więc ręcznik, odkręciłam kurek z wodą, kiedy nagle dał się słyszeć straszliwy huk, potem dziwne brzęczenie, a kiedy usiłowałam zakręcić wodę musiało dojść do spięcia, bo doznałam dziwnego uczucia – zupełnie jakby poraził mnie prąd. Popatrzyłam na zawieszoną na ścianie podejrzaną instalację elektryczną, następnie na moje stopy zanurzone w wodzie, zerwałam ręcznik i wybiegłam z łazienki. Na dziedziniec. Tuż obok jadalni, a była akurat pora śniadaniowa. I sporo ludzi. I zdziwiony pan od wszystkiego. Ze stresu zaczęłam nawet wykrzykiwać coś po hiszpańsku ! Trochę na migi, trochę w różnych językach świata wytłumaczyłam zaistniałą sytuację. Kąpiel dokończyłam w pokoju obok. Następnie po bułce z dżemem i kawie bez mleka, dziarskim krokiem wyruszyłyśmy w kierunku przystani. Tam za namową starszego pana wykupiłyśmy w prowizorycznym biurze, przypominającym trochę (ale tylko trochę) turystyczne, bilety na trzy pływające wyspy. Na jeziorze, znajduje się kilka naturalnych wysp, (w tym najpopularniejsza Isla Del Sol), oraz około 40 sztucznych wysepek, tak zwanych Uros, zamieszkanych przez Indian z plemienia Uro. Wyspy w całości zbudowane są z wysuszonej trzciny totora, z której Indianie budują również swoje domy, oraz łodzie. Wsiadłyśmy na łajbę, a po 20 minutach już byłyśmy na jednej z wysepek. Trzcinowe podłoże nie wydawało się być stabilne, ale skoro ludzie tu żyją… wyspy przypominają skanseny, tubylcy utrzymuję się jedynie z turystyki, wciskając dość prymitywne rękodzieło turystom. Mimo wszystko, było przepięknie. Żółć trzciny kontrastowała z czerwonymi spódnicami mieszkanek wysp, do tego błękitny kolor wody i nieba, naprawdę bajecznie.








Na jednej z wysp spędziłyśmy godzinę, po czym ktoś kazał nam wsiąść do trzcinowej łódki. Wsiadłyśmy. Potem okazało się, iż przepłynięcie taką łódką było fakultatywne i w dodatku za opłatą. Odmówiłyśmy. Umorusanemu dziecku z wyciągniętą rączką odmówiłyśmy. Za naszym przykładem poszła również wystrychnięta na dudka para Peruwiańczyków. Wywiązało się niezłe zamieszanie. Nie ustępowałyśmy my, nie ustępowali oni. Na bilecie wyraźnie napisane było three islands, (czytałam, kładąc nacisk na zapis ”transportation included”!) Niezadowoleni tubylcy, zapewne przeklinając nas pod nosem nakazali przesiąść się do naszej łajby, odbiliśmy od brzegu i… wróciłyśmy do przystani. Skonsternowana spojrzałam na Agę. To już koniec, zapytała? ktoś nas tam mocno rolował!. Wróciłyśmy więc machając biletem do biura, zastraszając pana, który podczas naszej nieobecności najwyraźniej doznał urazu głowy, czego następstwem była amnezja. Nie pamiętał nas, nie pamiętał angielskiego, na szczęście wszystkie te objawy minęły, kiedy postraszyłam policją. Wspólnie udaliśmy się do kapitana łajby. Panowie między sobą rozstrzygali sporną kwestię. My cierpliwie czekałyśmy. Otoczone grupą gapiów, z której każdy chciał brać czynny udział w dyskusji. Miło nie było. Trudno. Nie zawsze mogło być miło. W końcu dostałyśmy nowy bilet i zwiedziłyśmy pozostałe dwie wyspy. Jeszcze piękniejsze. Na wyspie Uros, spotkałyśmy Marię, śliczną dziewczynę, która zaśpiewała nam ”wlazł kotek na płotek” a my nie wytrzymując wzruszenia dałyśmy się namówić na zakup tandetnych poduszek, koralików i jeszcze jakichś pierdół.





Kiedy wróciłyśmy na ląd i mocno zmarzłyśmy zaszłyśmy do jednej z knajpek na pyszny posiłek, lokalną zupę, rybę i grzane wino. Pod wpływem alkoholu podjęłyśmy decyzję, opłakaną zresztą w skutkach decyzję. Może czas na Boliwię?… Dobra, jedziemy! powiedziałam.


Dzień 8/9. Boliwia. Copacabana, La Paz

Z Peru do Boliwii. Tamtejszym PKS-em z regulowanymi siedzeniami, posiłkiem i miłym kierowcą. A mówimy że to trzeci świat…

Tak więc, po kilku dniach tułania się po Peru postanowiłyśmy wyskoczyć na kilka dni do Boliwii. Najdogodniejszym miejscem (tak nam się wtedy wydawało) powinno być właśnie peruwiańskie Puno. Malowniczo położone nad świętym jeziorem Titicaca. Podróż do La Paz trwać miała ok 6,5 godz. I nie bez znaczenia jest tu słowo ”około” bo cala podróż wydłuża się przeciętnie do godzin dziesięciu! Dworce autobusowe są tam dosyć specyficzne. Najczęściej ich nie ma, po prostu każdy z przewoźników posiada swój własny terminal, a jeżeli już dworzec jest, to punktu Informacji brak. Na próżno wypatrywałam jakiejś pani ze skwaszoną miną, popijającej herbatę ekspresową (tam herbatkę z liści koki, ewentualnie popularny rumianek) która byłaby w stanie odpowiedzieć na nurtujące mnie pytania. Niestety. Zamiast okienka z informacją i kasą biletową oczom naszym ukazał się ciąg wydzielonych pomieszczeń (tzw. kanciap) z przyklejonymi do szyb, drzwi i ścian kserokopiami atrakcji turystycznych, oraz bardzo nowocześnie wyglądających autokarów. Dworzec to pewnego rodzaju targ, na którym swoje usługi świadczą różnoracy przewoźnicy. A przewoźników jest mnóstwo. Poczynając od ekskluzywnych linii autokarowych, jak np. peruwiański lider Cruise Del Sur (czyt. wyłącznie dla turystów), które co prawda są świetne (w cenę biletu wliczone są posiłki – w tym również dania gorące – najczęściej wszechobecny kurczak na 100 sposobów, pachnące kocyki, bardzo wygodne rozkładane siedzenia i śliczna pani stewardessa:) -ale niestety są kilkakrotnie droższe od tych przeznaczonych dla tubylców, po kompletne rudery na kółkach. W końcu, wśród pokrzykiwań Lima, Lima, do Cusco tylko z nami itd wyłapałyśmy słowo La Paz. Podążając za głosem, a dokładniej biegnąc, potrącając przy tym i wymijając pozostałych podróżnych dotarłyśmy do masywnej Indianki, przedstawicielki ekonomicznych linii autokarowych o również malowniczo brzmiącej nazwie Cruise del Norte. Kiedy rozejrzałyśmy się dookoła, naszą uwagę przykuł rażący brak turystów. No tak, w końcu to nie będzie autokar luksusowy, ale wszystkiego należało spróbować. Zadowolone z zakupu (tylko 30 soli za bilet) miałyśmy jeszcze czas na letnią herbatę. Letnią, bo zalewaną wodą z termosu, a my jakoś nigdy nie miałyśmy szczęścia trafić na świeżo zagotowaną. Autokar, ku naszemu zdziwieniu praktycznie nie różnił się niczym od tych luksusowych (uwielbianych w szczególności przez grupy niemieckie, bądź tez skandynawskie)! Te same fotele (może w brzydszym kolorze), to samo profesjonalne podejście do klienta, tyle że zamiast uśmiechniętej stewardessy posiłek roznosił spocony pan kierowca, a za nim podążała jego żona rozlewając z blaszanego wiadra mocno przesłodzoną herbatę do plastikowych kubeczków, a na obiad podano banana, wafelki (których nie znoszę) i soczek ananasowy (którego nie znoszę jeszcze bardziej niż wafelków), ale podano! Jak się później zorientowałam wersje były dwie. Sok jabłkowy i baton (które uwielbiam) dostała para obok. Ale to jeszcze chyba nie powód, by wyciągać ziołowe tabletki na uspokojenie.
Witamy w Boliwii!

Po około dwóch godzinach jazdy asfaltową drogą, która prowadziła brzegiem jeziora Titicaca, oglądania przez szybę zapierających dech w piersiach widoków, przekroczyliśmy granicę peruwiańską.


Wszyscy opuściliśmy autokar i podążyliśmy za panem kierowcą, który podprowadził nas do budynku, gdzie mieliśmy dostać pieczątkę wyjazdową z Peru. Następnie wolnym krokiem, (nikt się nie śpieszył) mieliśmy się udać do budynku obok, gdzie kolejny urzędnik miał przejrzeć ową jeszcze świeżą pieczątkę, mrucząc coś pod nosem wystawić podobną na karteczce, którą następnie chował do paszportu. Po przejściu kolejnych 50 metrów zdezorientowanym turystom ukazał się napis – Welcome to Boliwia!

No w końcu, pomyślałam. Ale to jeszcze wcale nie miał był koniec! Oczom moim ukazał się widok następnego budynku i dłuuuga kolejka. Wewnątrz, kolejny urzędnik przejrzał wszystkie moje pieczątki, zatrzymał się na tej z Peru i wbił obok wizę boliwijską! Zastanawiałam się jak długo jeszcze miałyśmy tak chodzić i kolekcjonować pieczątki. Wreszcie! jesteśmy w Boliwii! wykrzyczał kierowca. Zmęczone zasnęłyśmy w autokarze, by po godzinie obudził nas donośny głos pana kierowcy. Mieliśmy ponownie wysiąść i zaczekać na zewnątrz. Godzinę. Na następny autokar. Ku naszej radości, było to główne miasto wybrzeża – Copacabana. Co prawda to nie o niej śpiewał Marlow, ale nazwa zobowiązuje. Bez bagażu (ten został w autokarze) pobiegłyśmy na plażę pożegnać się ze świętym jeziorem Titicaca, które łączy oba kraje, a które tu, w Copacabanie wydawało się być weselsze, beztroskie. To największe wysokogórskie jezioro na świecie, wyglądało zupełnie jak morze. Z piękna złotą plażą, mnóstwem turystów, rowerami wodnymi tworzyło idealnie piękny pocztówkowy krajobraz. Ładnie, ale zupełnie nie dla nas. Zbyt sielsko I wakacyjnie. Perfekcyjnie na jednodniowy wypoczynek.



Nam wystarczyła godzina. Poleżałyśmy na plaży, zdążyłyśmy nawet wypić rumianek i rozleniwione kierowałyśmy się do autokaru, gdy na horyzoncie pojawiło się biuro sprzedaży wszelakich wycieczek, oraz biletów autokarowych. Weszłam więc do środka wypytując o połączenia z La Paz do Uyuni. Pani z przesadną gorliwością rozrysowała mapę, wypisała godziny odjazdu i podała karteczkę do wglądu. Grzecznie podziękowałam odpowiadając, że bilet najprawdopodobniej kupię w stolicy. Nie u mnie? dopytywała się coraz mniej przyjaźnie nastawiona pani. Nie, nie tu. Nie u mnie? Powtórzyła. NIE! Nie u pani, zaprzeczyłam, na co młoda Indianka wyrwała mi ową karteczkę, drąc ją na moich oczach…
Przesiadając się do pojazdu nr 2 nawet nie przypuszczałam że przed nami jeszcze pojazd nr 3. Łódź! Wysiadłyśmy już kolejny raz, kazano nam kupić bilet na łódź za 2 bolivianos (nie majątek) i ulokować się na… łódce. Nerwowo szukałam wzrokiem znajomych twarzy z autobusu. Co prawda nie miało to i tak większego sensu, bo według mnie wszyscy Indianie wyglądają jednakowo (podobnie mam z Azjatami), ale próbowałam rozpoznać ich po strojach. Płynęliśmy tak w prawie sielskiej atmosferze (trochę przeszkadzał mi skaczący wór z żywym inwentarzem, który jakaś potężna Indianka zamaszystym ruchem rzuciła na siedzenie obok mnie). Błogostan, w którym właśnie się znajdowałam przerywany był cyklicznie powtarzającymi się odgłosami charczenia, plucia i napadami śmiechu wspomnianej już Indianki. Zresztą te wywoływane były nasza reakcją na niekontrolowane ruchy płóciennego wora.





Do stolicy dotarłyśmy mocno spóźnione. Otoczone górami miasto, wyglądało niesamowicie.

La Paz to najwyżej położona stolica świata. Niezbędne są tam gumy, cukierki i herbatki z liści koki (asortyment wyrobów jest oszałamiający!) czyli krasnodrzewu pospolitego, uprawianego w Andach (co prawda to z koki wytwarza się kokainę, ale zawartość kokainy w liściach koki to mniej niż 1% więc bez szału). Przeżuwane niwelują objawy choroby wysokościowej, ból głowy i zmęczenie. Najlepiej żuć je profilaktycznie, czyli przez cały czas przebywania w Andach!. Niestety, cudowne medykamenty nie pomagały, choroba wysokościowa zaczęła już dawać nam się we znaki, szczególnie mnie. Coraz częściej robiło mi się słabo, i kręciło mi się w głowie, a język miałam permanentnie sztywny od nieustannego żucia liści. W La Paz spędziłyśmy jeden dzień, zajadając się świeżo prażonym bobem, ryżem na gęsto z sosem wiśniowym i ciepłymi racuchami. Wszystko to podane z tzw ”brudnej reki”, od baby na rogu w niedopranym fartuchu- ale kierujemy się zasadą, że co jest dobre dla tubylców, jest dobre i dla nas.
Następnie wyruszyłyśmy do Uyuni, miasteczka położonego o 12 godzin jazdy autokarem od La Paz, bazy wypadowej do największej na świecie pustyni solnej położonej na wysokości 3650 m n.p.m. w Andach. Wybrałyśmy sprawdzone ekonomiczne linie, zajęłyśmy miejsce widokowe, czyli z przodu autobusu, na piętrze, rozłożyłyśmy się w wygodnych fotelach i próbowałyśmy zasnąć. Bezskutecznie zresztą, bo trzęsło niemiłosiernie. W głąb Boliwii nie prowadzą żadne utwardzane drogi. Teraz już wiem, dlaczego autokar, do którego właśnie wsiadłyśmy przypominał amerykańską ciężarówkę. Z surrealnymi ogromnymi kołami. Dwunasto – godzinna podróż minęła szybko. Być może dlatego, iż jak na zapalone kinomanki przystało obejrzałyśmy wszystkie anglojęzyczne filmy. Byłoby perfekcyjnie, gdyby tylko nie telewizorek zawieszony nisko, a o który z impetem uderzałam głową za każdym razem, kiedy chciałam wstać. W pewnym momencie poczułam okropny fetor. Ktoś obok nas pod siedzeniem upchnął wielkiego owczarka, a ten czy to ze stresu, czy też tak zwyczajne – zsikał się! Zostawiając po sobie cuchnącą kałużę. Na nic zdały się moje protesty, narzekania, przewracanie oczami i cmokanie z dezaprobatą. Następnych kilka godzin spędziłyśmy wśród oparów bardzo wolno ulatniającego się moczu i w nieznośnym upale. Autokar nie należał do tych klimatyzowanych!


Dzień 10/11. Boliwia. Uyuni, Pustynia solna

Uyuni – tam gdzie diabeł mówi dobranoc!

Betonowa oaza pośrodku pustyni. Mroczna i nieprzyjemna. Doskonale tło dla filmów Stephena Kinga. Na ulicach bezzębne Indianki w przepięknych, stonowanych tradycyjnych strojach, ze smutnymi oczyma i ogorzałymi od ostrego słońca i wiatru twarzami.




Uyuni delikatnie rzecz ujmując, nie zachwyca.






Tak naprawdę miejsce to, odwiedzane jest wyłącznie przez turystów, którzy właśnie stamtąd wyruszają na pustynię solną, bądź też na położony na drugim końcu pustyni, wulkan Tunupa. Tym razem, zatrzymałyśmy się w hotelu. W tak dziwnym miejscu, wolałyśmy nie szaleć z hostelami. Mimo to, w pokoju było bardzo zimno, nie było gniazdek do prądu, (recepcjonistka z wielką łaską, pozwoliła nam podładować komórki, w jej gabinecie- 30min. max!) prysznic mogłyśmy wziąć raz na dobę i tylko przez 5min!, a wspomniana już, bardzo nieprzyjemna pani recepcjonistka obrażonym tonem oświadczyła : papieru toaletowego nie ma i nie będzie!. Jeżeli chodzi o precjoza, to wszystko było tam dużo droższe niż w pozostałych częściach kraju, a Indianki nie chciały się targować. Zasnęłyśmy owinięte kilkoma pledami i następnego dnia wstałyśmy za późno. Za późno na zorganizowaną wycieczkę na pustynię. Te zazwyczaj wyruszają ok godz. 10 rano. Mogłyśmy zdecydować się na okrojoną wycieczkę jednodniową, bądź też na rozszerzony trzydniowy program z noclegiem w położonym na pustyni hotelu, ale te zaczynały się dopiero następnego dnia. Zdecydowałyśmy się więc na wariant okrojony, indywidualny z kierowcą. Nie miałyśmy wyjścia. Nie mogłyśmy czekać do następnego dnia. Musiałyśmy więc, standardowo zresztą przepłacić i wynająć samochód z kierowcą. Ja prawa jazdy nie mam, Aga ma, ale boi się jeździć. Innej możliwości nie było. Na pieszo za daleko (pan z biura turystycznego oznajmił ze to baaardzo daleko, jak się okazało 20min jazdy samochodem terenowym) a lokalne autobusy ”tak daleko się nie zapuszczają” usłyszałyśmy. Przepłaciłyśmy słono, ale warto było. Mijałyśmy położoną zaledwie kilka kilometrów od Uyuni miejscowość Colchani, gdzie mieści się jedyna na pustyni kopalnia soli. Pracownicy kopalni to w szczególności mieszkańcy Colchani, którzy ubrani w grube kombinezony, oraz ciemne okulary (narażeni są na ostre promieniowanie słoneczne) zwyczajnie zeskrobują sól z pustyni i przewożą ją do fabryki. Tam sól wzbogacana jest w jód, pakowana i eksportowana. Salar de Uyuni to taka solna Antarktyda.







W końcu to pozostałość po największym jeziorze solnym na świecie. Wokół biel i kopce solne. Cisza i spokój. Gdzieniegdzie tylko kontrastujące dżipy wypełnione żądnymi przygód turystami.
W trybie ekspresowym pojechaliśmy na oddalony o jakieś trzy godziny jazdy od Uyuni wygasły wulkan Tunupa. Zrezygnowałyśmy z wejścia. Dotarłyśmy tam zbyt późno. Punkt widokowy znajduje się na wysokości 5tyś. m n. p. m, a to jakieś dodatkowe kilka godzin wspinaczki. Nie obejrzałyśmy pozostawionej na szczycie jaskini mumii z czasów preinkaskich. No cóż, nam nie pozostało nic innego jak pstryknąć kilka wakacyjnych fot na jego tle. Po powrocie do Uyuni, przywitał nas wiatr i cholerne, przenikliwe zimno. Ratowałyśmy się wiec gorącą herbata z whisky. Po szaleństwach takich jak grillowana świnka morska w Arequipie, zamówiłyśmy… schabowego.! Co prawda nazwa inna, ale wygląd i smak zupełnie ten sam. Zaopatrzyłyśmy się w skarpety, rękawiczki i czapkę z wełny lamy. To był czerwiec. I byłyśmy w Ameryce Południowej. Na wakacjach. A w Uyuni czułyśmy się jak na zesłaniu. Kolor sepii i ten przenikliwy wiatr. Chciałam zrobić zdjęcie śpiącej na chodniku staruszce, a ta w zamian obłożyła mnie laską i rzuciła klątwę, przynajmniej tak to wyglądało. Dworca nie było. Gdzieniegdzie w pomieszczeniach przypominających sklep spożywczy sprzedawane były bilety autokarowe. Chodziłyśmy wiec od ”sklepu do sklepu” i wybrałyśmy sprawdzoną linię ekonomiczną. Autokar odjechał o czasie, sprzed ”spożywczaka”. Konkludując, dworzec zbędny.


Dzień 12. La Paz

La Paz, czyli wypatroszone ropuchy na szczęście i cholerny pech!

Po kilkunastu (13h) godzinach jazdy wróciłyśmy do La Paz. Trafiłyśmy akurat na śniadanie w hostelu. Ciepłe naleśniki z czekoladą. Miła odmiana od codziennych bułek z dżemem truskawkowym. Innego chyba tam nie znają. Wpadłam na pomysł żeby wybrać się na Targ Czarownic, gdzie obok zasuszonych płodów lam, wypatroszonych ropuch i nietoperzy można nabyć
różnorakie amulety na szczęście, pieniądze i miłość. Kupiłam wszystkie… Dla siebie, rodziny, znajomych. A najwięcej małych figurek żab, które miały przynieść mi dużo, bardzo dużo pieniędzy… Bierzemy również dwie wypatroszone i zasuszone ogromne ropuchy z koralikami zamiast oczu, i płód lamy.




Dopiero po fakcie uświadomiłam sobie, że popyt czyni podaż, i że właśnie przyczyniłyśmy się do zabicia kolejnej, zagrożonej wyginięciem ropuchy. Lamą się nie przejmuję, bo i tak skończyłaby na talerzu bądź na mojej głowie w postaci czapki, ale te ropuchy… tak obładowana, wysiadając z taksówki zostawiłam plecak. Tak zwyczajnie, nikt mnie nie okradł, nikt nie napadł. Podśpiewując sobie i wymachując precjozami zwyczajnie zostawiłam. Zatrzasnęłam drzwi taksówki, uświadamiając sobie że wraz z nią odjechał cały mój dobytek i wtedy nastąpił ciąg mocno niecenzuralnych słów. W plecaku miałam dyktafon, blackberry, obiektyw do aparatu, karty, gotówkę i … paszport. Co teraz będzie? Odeślą mnie do domu? myślałam. Zawsze wszystko mam porozkładane, pieniądze na szyi zawieszone, niewygodnie ale bezpiecznie…, wtedy, AKURAT wtedy po raz pierwszy nie miałam! A być w Boliwii bez telefonu, paszportu i kasy, to tak jakby ciebie wcale nie było. Na szczęście Aga miała to wszystko. Na pieszo, bo już nie stać mnie było na taksówkę, poszłyśmy złożyć zeznanie na policji turystycznej. Tam nie mogłam otrzymać żadnego oświadczenia, ponieważ nie mogłam potwierdzić swojej tożsamości. Wysłano mnie wiec do konsulatu…
W konsulacie!
Wyglądał bardzo niepozornie, zwyczajne dwa pokoiki wynajęte w biurowcu na nieciekawej ulicy. Żelazne, masywne drzwi, przypominające te do chłodni przemysłowych, z napisem Consulado de Pologna, a w środku…Konsul na wakacjach, sekretarka tylko się uśmiechała, a zastępca konsula mówił wyłącznie po hiszpańsku. Po polsku nie mówił nikt, a na pytanie o angielski, odpowiedź brzmiała”, no hable englesia”. W polskim konsulacie! Po godzinie bezowocnej konwersacji pan zastępca wpada na pomysł. Włącza elektronicznego tłumacza i słowo po słowie! tłumaczy na hiszpański. Po czym tajemniczo wykręca jakiś numer i podaje mi słuchawkę dukając ”consul mom”. Okazało się, iż w akcie desperacji połączył mnie z mamą konsula! Sędziwą kobietą mówiącą jednak płynnie po angielsku. Opowiedziałam miłej pani o całym zdarzeniu, kończąc puentą, iż może kierowca odwiezie chociaż paszport, na co mama konsula rozwiała moje i tak wątłe nadzieje stwierdzeniem “honey, its Bolivia, not Switzerland!“ Po tym statemencie, poczułam ciepło spływających po policzkach łez. Poruszony zastępca przejmuje słuchawkę, i w końcu rozumiejąc powagę sytuacji, (chociaż co tu do rozumienia, obywatel polski przychodzi zapłakany, no passaporte, no cash drze się, to chyba oczywiste!) wręcza mi wizytówkę z numerem ambasady polskiej w… Limie, w Peru!, bo ta była najbliżej. Kiedy chciałam skorzystać z telefonu stacjonarnego, pani sekretarka wskazując na telefon Agi, wyrwała mi słuchawkę. Dzwonię więc do Limy i w końcu dostaję jasne instrukcje, po polsku !co mam robić, i o co prosić pracowników konsulatu. Prosić, ale w jakim języku? po hiszpańsku nie mówię, a oni po angielsku tylko no understand! Oddaję więc słuchawkę zastępcy, a następnie zastępca przekazuje słuchawkę sekretarce. Patrzę na zatroskane miny pracowników, i przysłuchuję się niekończącemu się si si, si si.Niby wszystko jasne, a ja wciąż nie mogę otrzymać potwierdzenia tożsamości, którego wymaga ode mnie policja. Bez potwierdzenia tożsamości, policja nie wyda orzeczenia o kradzieży, a bez orzeczenia o kradzieży konsulat nie wyda żadnego dokumentu.! Błędne koło. Nie pamiętałam peselu,numeru dowodu, nic. Jak miałam pamiętać? ksero paszportu tez nie miałam. Bo ukradli. Z oryginalnym!. AKURAT w hostelu, w którym się zatrzymałyśmy, nie zrobili kserokopii, W Uyuni podałam błędny numer, bo nie chciało mi się wyciągać paszportu z plecaka i sprawdzać… pozostała Arequipa. Tam nas z pewnością pamiętali! Szukałyśmy numeru kontaktowego, kiedy zawiesił się internet… Mamy numer, ale nikt się nie zgłasza…Zadzwoniłam więc do mamy. Do Polski. Z Boliwii! Na samą myśl o rachunku zapodałam sobie tabletkę na uspokojenie. Ziołową. Co prawda one działają na problemy z natrętnymi sprzedawcami, na taka traumę nie!. W myślach wysyłałam już Agę do Polski po pomoc. Widziałam siebie porzuconą i żebrzącą na deptaku w La Paz, albo smażącą naleśniki w jednym z hosteli w zamian za tzw. wikt i opierunek. Eureka! Z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk zastępcy konsula. Po zdobyciu wszystkich danych wydadzą mi papier, tzw Salvo Conducto na którym przekroczę granicę z Peru. Z tym dokumentem w reku wróciłam na policję turystyczną, gdzie bardzo zasadnicza pani, jednym palcem wystukała na zabytkowej maszynie marki utraconych sprzętów elektronicznych, ich cenę oraz wysokość gotówki a każde uderzenie klawisza, górnolotnie mówiąc, godziło w moje serce niczym cierń. Następnie z dumą zaprezentowała pismo, a ja jak najszybciej chciałam opuścić to miejsce, a momentami ten świat! Miałam dosyć Boliwii, zresztą, i tak jak najszybciej musiałam dotrzeć do Limy. Autobus, na który miałyśmy wykupiony bilet, już dawno odjechał(czasami fajnie jest nie mieć rezerwacji) więc nie pozostało nam nic innego jak pozostać w La Paz jeszcze jedną noc. Jedynym plusem tej całej sytuacji były naleśniki, które nie zdążyły nam się jeszcze znudzić. Na dworcu barwnie opowiadając o zaistniałych zdarzeniach, kładąc nacisk na słowa tragedia i kradzież prosiłyśmy o możliwość podróży na tym samym bilecie następnego dnia. Pani kasjerka odłożyła talerz z kawałkiem ogromnego tortu, wypytując nas o dokładny adres naszego hostelu, po czym wykonała konspiracyjny telefon do nie- wiadomo- kogo i z uśmiechem wypowiedziała słowo, ok. Przynajmniej tyle. Na granicy pan celnik zaprosił mnie na stronę. Gdzie masz wizę wjazdowa do Boliwii? Spytał. Nie mam. Ściślej mówiąc była. W paszporcie. Tym skradzionym. Wycedziłam przez zęby. No tak, ale jak nie wjechałaś to nie możesz wyjechać, i porozumiewawczo mrugnął okiem. To mrugnięcie kosztowało mnie 20 dolarów.


Dzień 13. Cusco

Do Cusco dotarłyśmy wieczorem. Na dworcu, pomiędzy taksówkarzami toczył się zacięty bój o klienta!. Dosłownie. Sympatyczny staruszek omijając kolejkę, podebrał nas innemu kierowcy, za co dostał mocnego kopniaka w tyłek! Kierujemy się do wypróbowanej już Pirwy. Lokalizacja świetna jak zawsze – kilka metrów od głównego placu. Kiedy w recepcji wypytywałam o szczegóły wyprawy na Machu Pichu, pani recepcjonistka udzieliła mi druzgocącej informacji. Mianowicie, przez następne dwa dni, Cusco miało być odcięte od świata!. Strajk. Pozamykane będą restauracje, atrakcje turystyczne, a co najistotniejsze – stacja autobusowa. Musiałam usiąść. W trybie natychmiastowym!, czy można było mieć większego pecha?!!!! zostało nam już tylko Machu Picchu. Jeden z siedmiu cudów świata, i miałysmy wrócić teraz do domu, bez zdjęcia na jego tle? Dwa dni strajku, i akurat wtedy!. Zresztą, i tak powinnam była być już w Limie i wyrabiać nowy paszport… Z Limy do Cusco podróż trwa 24 godziny! Jedyny pociąg do M. Picchu wstrzymany miał być do soboty. We Wtorek miałyśmy lot powrotny z Limy. Nie mogło być już gorzej. Zadzwoniłam do ambasady. Powołując się na strajk, i inne przyczyny losowe(oczywiście zatajając zamiar zwiedzania M.P.) prosiłam o możliwość wyrobienia paszportu w trybie natychmiastowym. Otrzymałam zgodę. W ambasadzie musiałam stawić się w poniedziałek, najpóźniej do godziny 14.00. Aby dotrzeć na czas (w weekendy ambasada jest nie czynna) do stolicy musiałam wyjechać już w niedzielę nad ranem. Do tej pory, nie zdążyłybyśmy wrócić z M. Picchu, jeżeli nie zdążyłabym wrócić, nie wyrobiłabym paszportu. Jeżeli nie wyrobiłabym paszportu, przepadł by mi lot, a jeżeli przepadł by mi lot, to najprawdopodobniej zostałabym tam do końca życia. Bez pieniędzy. Wykupiłyśmy więc dwa nadprogramowe loty do Limy. I ponownie nadprogramowe 200$ dolarów z budżetu. Na poniedziałek. Teraz została już “tylko” kwestia ruin. Z pomocą przyszła nam pani recepcjonistka. Zaoferowała wycieczkę za 120 $.Wyjazd miał być w sobotę rano, powrót w niedzielę wieczorem. Perfekcyjnie. Po przybyciu już na miejsce, i zapoznaniu się z cenami, doszłyśmy do wniosku, że wycieczka wyniosła nas taniej, niż podróż na własną rękę. W cenę wliczony był transport, nocleg, pełne wyżywienie, przewodnik, bilet na pociąg (8 dolarów) i bilet wstępu do Machu Picchu (bardzo drogi 30 dolarów). Przynajmniej tyle. Ponieważ było już późno, a w hostelu organizowany był wieczorek grillowy, za jedyne 10 soli od osoby, postanowiłyśmy się przyłączyć. Dostałyśmy talerz pieczonych ziemniaków z warzywami, porcję wołowiny, kawałek kurczaka i kiełbaskę. Pycha! Do tego kieliszek czerwonego wina, i życie znowu było piękne! A ponieważ konkurs piosenki biesiadnej w wykonaniu angielskich licealistów nie przypadł nam do gustu, zwyczajnie poszłyśmy spać. W końcu nie musiałam ściskać tobołka z precjozami, chować portfela pod poduszkę, bo już nic wartościowego (oprócz aparatu), nie posiadałam. Pełen luz!


Dzień 14. Cusco











Rano, po spożyciu śniadania (bułki z dżemem plus sałatka owocowa- nowość) wypiciu hektolitrów kawy, eksploatowałyśmy obrzeża miasta. Na pieszo oczywiście, bo taksówkarze strajkowali również! Na szczęście poczciwa Indianka sprzedająca… jajka przepiórcze, nie zrobiła sobie wolnego. Wyłowiła z gara kilka sztuk, starannie je obrała, po czym posoliła i włożyła do jednorazowego woreczka. Pycha.


Super jako przekąska w drodze. Uwielbiam Amerykę Południową za te właśnie mini jadłodajnie. Za następnym zaułkiem – następna pani. Tym razem z ciepłymi smakującymi jak z ogniska czerwonymi, słodkimi ziemniaczkami. Zapijałyśmy to wszystko chichą. Spacerując po przedmieściach, w jednym z domów kobieta sprzedawała ten właśnie napój. Tę prawdziwą, z manioku, który uprzednio przeżuła i wypluła (dla lepszej fermentacji) stara bezzębna Indianka, można wypić jedynie w dżungli. My raczyłyśmy się jej ucywilizowaną odmianą, czyli napojem o mętnej konsystencji wyrabianym ze specjalnego gatunku kukurydzy. Zazwyczaj o niskiej zawartości alkoholu (1-2 %). Niezbyt smacznego, natomiast bardzo orzeźwiającego. Kobieta zaprosiła nas do środka. W kuchni roiło się od gromadki dzieci, w kącie jakaś starowinka obierała ziemniaki, a my dostałyśmy po kubku napoju. Prosto z wielkiego obitego wiadra. Niestety, estetycznych, plastikowych kubeczków na wynos nie mieli. Niedomyty garnek, na wierzchu piana przypominająca do złudzenia ślinę, spoglądam na bacznie obserwującą nas wiekową Indiankę… jej ogorzałą twarz, pomarszczone ciało i kilka zachowanych zębów, następnie przenoszę wzrok na mętny napój, po czym jednym haustem opróżniłam kubeczek. Ohyda!!!


Na penetrowaniu obrzeży upłynął nam cały dzień. Doszło nawet do miłego spotkania, mianowicie zaczepił nas przystojny pan w wieku około pięćdziesięciu lat, mówiący płynną polszczyzną, pomimo tego, że, jak nam później opowiedział, Polskę odwiedził jedynie kilkakrotnie!. Urodził się i żył w Argentynie, do której to po drugiej wojnie światowej wyemigrowali jego rodzice. Naszej rozmowie przysłuchiwała się równie elegancka, dużo młodsza Pani. Jak się okazało-małżonka. Niestety małżonka nie władała ani językiem polskim, ani angielskim. Widocznie dobry wygląd rekompensował brak znajomości języków. Ku jej nieukrywanemu niezadowoleniu umówiłyśmy się z Tadeuszem na lampkę wina następnego wieczora. A ściślej mówiąc Tadeusz umówił się z nami. Przyjemnie będzie posłuchać o Argentynie, a jeszcze przyjemniej byłoby tam pojechać!


Dzień 15. Cusco

Następnego dnia objawy strajku były już mniej widoczne, jednak autobusy wciąż nie kursowały. Na szczęście większość kawiarenek, banków i instytucji była już czynna. Wbrew krążącym opiniom, w Cusco było bardzo ciepło, tanio i … przepięknie. Miasto położone jest na wysokości 3326m n.p.m. i otoczone zewsząd górami. Nie bez powodu zresztą, nazwę Cusco (w języku keczua) tłumaczy się jako pępek świata. Z pewnością mogłoby nim być. Najpierw plądrowałyśmy centrum w poszukiwaniu punktu fotograficznego, jest ich tu zresztą całe mnóstwo -za pięć soli dostałam pięć odbitek na których wyglądałam delikatnie mówiąc jak … brzydki mężczyzna. Nieistotne. Następnie bank. Na konto ambasady musiałam przelać 60 dolarów (taki był koszt wyrobienia paszportu tymczasowego).Dolary też nie stanowiły problemu, ponieważ bankomaty w Peru wypłacają gotówkę zarówno w solach jak i w dolarach amerykańskich. Bardzo wygodne rozwiązanie. Żeby wszystkie banki wyglądały tak jak te w Cusco. Z przepięknymi gościńcami, marmurami i władającym biegle językiem angielskim personelem. Marzenie. Cusco skrywa wiele zabytków, ale dla nas najpiękniejszym wydał się główny plac Plaza De Armas. (zresztą w Peru, każdy główny plac, w każdym mieście nosi tę właśnie nazwę). Najpiękniejszy widok na plac, i otaczające go góry zapewniają usytuowane w przepięknych kolonialnych kamienicach, małe balkoniki restauracyjne. Małe bo mieszczące stoliczek i góra dwa krzesła. Na jednym z takich balkoników spożyłyśmy posiłek suto zakrapiany winem, podziwiałyśmy czerwone dachówki i przepięknie oświetloną katedrę. Potem wyczekiwałyśmy w umówionym miejscu na Tadeusza. Przez piętnaście minut czekałyśmy. Nie przyszedł. Zapewne żona mu zabroniła.











Dzień 16. W drodze do Machu Pichu!

Godz. 4.30 rano. Owinięte kocem i z jeszcze ciepłą bułką w ręku (właśnie załapałyśmy się na dostawę) czekamy w recepcji. Czekamy już ponad godzinę, kiedy spóźniony kierowca wpada do środka, wyczytując (niepoprawnie zresztą) nasze imiona. W minibusie upchniętych zostało 12 osób. Ja dostałam miejsce przy drzwiach, ale za to bez oparcia na głowę. Leżałam więc praktycznie na szybie. Całe 9 godzin! Towarzyszami naszej podróży były dwie dziewczyny z Brazylii, dwóch chłopaków z Meksyku, małżeństwo z Argentyny i kilku Peruwiańczyków. Tak więc językiem obowiązującym w grupie był język hiszpański. Z godziny na godzinę stawałyśmy się coraz bardziej wyalienowane, a już z pewnością nie byłyśmy ulubienicami pana przewodnika. Ten dosiadł się w jakiejś mało istotnej miejscowości, nie zamykając za sobą drzwi. Jako że to właśnie ja siedziałam najbliżej, obrzucił mnie zniecierpliwionym spojrzeniem kiedy nie zasunęłam za nim owych drzwi. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie dodała uszczypliwego komentarza- że powinien był zrobić to on, a jeżeli nie miał na to ochoty, to powinien sobie kogoś w tym celu wynająć. Rozwścieczony pan odpowiedział coś po hiszpańsku, na co reszta wybuchła śmiechem. Od tego momentu o integracji z grupą nie mogło być mowy! Po sześciu godzinach ciągłego wjeżdżania wąską krętą ścieżką, przypominającą te z kategorii – najniebezpieczniejsze drogi świata! zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na wysokości 4000m n.p.m. potem było już tylko wyżej i wyżej, a chmury gdzieś pod nami. Nie obyło się bez momentów grozy, np. kiedy pan kierowca, na szosie szerokiej na jakieś dwa metry, (a dalej nie było już nic, jedynie przepaść !przy prędkości 60 km na godzinę pogwizdując sobie brał obrót o 180 stopni!)


Następnym punktem na trasie była miejscowość Santa Teresa, gdzie spożyliśmy posiłek i przesiedliśmy się do pociągu. Cudownej, starej ciuchci. Trasa prowadziła przez sam środek dżungli! i jeżeli ktoś wyciągnął rękę, mógł zerwać kiść bananów, bądź mango! Kolej, to jedyny sposób na dotarcie do Calientes.








Po około pięćdziesięciu minutach jazdy wysiadłyśmy w Aqua Calientes. Bazie wypadowej do Machu Picchu. Raju na ziemi. Miasteczka położonego dosłownie w samym centrum dżungli. Było tam wszystko. Doskonała baza noclegowa, sklepy, kawiarnie, puby i… wiszące mosty.




Siedziałyśmy na jednym z nich, przed nami rozpościerała się dżungla, pod nami tętniące życiem, pełne turystów miasteczko…chciałyśmy tak siedzieć bez końca. Niestety, na wieczór zaplanowana była kolacja zapoznawcza… nie lubimy, i stronimy od takich imprez, na której musiałyśmy się stawić, ponieważ Pan przewodnik miał rozdać bilety wstępu do inkaskiego miasta. No i rozdawał, do wszystkich zwracając się po imieniu, do wszystkich, oprócz nas!. Ostentacyjnie używał wyłącznie języka hiszpańskiego, a kiedy poprosiłam go, aby mówił również po angielsku (bo tak miałam w umowie, cyt.” english speaking guide”) wykrzyczał mi prosto w twarz,że po angielsku będzie mówił przewodnik oprowadzający po ruinach. On nie! Po posiłku szaleństw nie było. Każdy rozszedł się do pokojów, ponieważ pobudka planowana była na 3 rano!


Dzień 17. Machu Pichu!

O 3.00 nad ranem podano nam … bułki z dżemem. W miasteczku zazwyczaj o tej właśnie godzinie serwowane są śniadania. Ze względu na turystów wyruszających do M.Picchu.
Do M.P można podejść (jakieś 2 godziny wspinaczki, ale w zupełnych ciemnościach wydało nam się to bezsensowne) oraz podjechać autobusem. My wolałyśmy podjechać. Ustawiłyśmy się w naprawdę baaaardzo długiej kolejce do punktu sprzedaży biletów. Należało również okazać paszport (w moim przypadku Salvo Conducto), który został poddany bardzo dokładnej analizie. Zresztą kolejki były dwie. Jedna do budki, druga do autokarów, które odjeżdżają co 10 min. Ja stałam w kolejce po bilet, Aga w równoległej, do autobusu. Podjazd był bardzo przyjemny i trwał około 20 minut. Była godzina 6 rano. Nad ruinami unosiła się aura tajemniczości, było naprawdę pięknie, ale tylko przez krotką chwilkę. Zaraz pojawili się pozostali turyści, promienie słoneczne przebiły się przez chmury i opadła kurtyna bajkowości.



W trybie ekspresowym cyknęłam fotkę na wyświechtanym tle i wybrałam wariant pieszego zejścia do Aqua Calientes. Trasa wiodła przez dżunglę, ale nie można było się zgubić na wytyczonej, bardzo dobrze oznakowanej trasie. Zejście zajmuje około 1.5 godziny, wliczając zwiedzanie ogródu botanicznego, który znajduje się w połowie trasy. Co chwila mijałyśmy wchodzących turystów. Zdyszani zadawali jedno, standardowe pytanie, ”daleko jeszcze?” Czy nie lepiej jest schodzić, niż wchodzić?
Do odjazdu pociągu miałyśmy jeszcze kilka godzin, przez które zdążyłyśmy się już dość poważnie pokłócić. O umówionej godzinie, czekałyśmy na przewodnika. Ten nie przychodził. Po około 30 minutach nadbiegł spocony i zdyszany mężczyzna, po czym machając rękoma wykrzyczał” pociąg, pociąg przewodnik … zapomniał” teraz biegłyśmy już razem z nim, jeżeli o mnie chodzi, to ja raczej za nim. Dużo za nim. Na stacji panowało zamieszanie. Przewodnik wstrzymał pociąg. Przewodnik krzyczał na konduktora, konduktor na nas a my na przewodnika. Po pięciu minutach siedziałyśmy już bezpiecznie w pociągu, ale w różnych wagonach. Następnie bus i nocny powrót do Cusco.


Dzień 18. Cusco/Lima

O godz. 10.00 wylatujemy do Limy. Lotnisko położone jest w centrum miasta, więc nie ma problemów z dotarciem na miejsce. Po zażyciu tabletki na uspokojenie, mogłam już wejść na pokład. Nie wiem, czy czytanie streszczeń katastrof lotniczych w okolicach Cusco było dobrym pomysłem. Miasto leży w kotlinie, otoczone górami a my znajdowałyśmy się na pokładzie regionalnych linii lotniczych. To chyba nie brzmi zbyt dobrze…Wbrew pozorom, po godzinie dość przyjemnego lotu wylądowałyśmy w Limie. Prosto z lotniska skierowałyśmy się do ambasady, gdzie rozmawiałam z tajemniczą ręką. Dosłownie!. Zostałam wpuszczona na dziedziniec, gdzie w jednej ze ścian budynku wmontowane było lustro weneckie. Nacisnęłam guzik, a po chwili przez mały otwór ktoś wysunął rękę, a ja czując się co najmniej dziwnie, odpowiadałam na zadane mi przez tajemniczy głos pytania. Ręka wciąż pozostawała na miejscu, pomyślałam, że ta osoba musi być albo szalona, albo bardzo odważna, bo co by było, gdyby ktoś wpadł na pomysł obcięcia tejże ręki? Po paru minutach przesłuchania, zostałam wpuszczona do środka, gdzie zostawiłam wymagane ode mnie dokumenty, a nowy paszport mogłam odebrać już następnego dnia.



Zatrzymałyśmy się ponownie w Mira Flores. Położonej malowniczo nad Pacyfikiem. Co prawda widoczność ograniczona (było bardzo mglisto) ale w Limie już tak jest. Pochmurno i bez słońca. Wpadłyśmy też na chwilę do urokliwej dzielnicy Baranco. Baranco położone jest na klifach południowej części zatoki. Znane jest z przepięknej architektury w szczególności kolorowych, stuletnich willi.



W jednej z takich właśnie willi prowadzona jest rodzinna restauracja, tam też zamówiłyśmy typowe dania dla tej właśnie dzielnicy, wyrabiane domowym sposobem według zachowanych receptur jeszcze z końca 19 w, kiedy to Baranco było wioską rybacką. Zamówiłam cebiche, czyli marynowane plastry ryby w sosie z limonki, humitas- gotowaną na parze w liściu bananowca pikantną masę kukurydzianą (bardzo dobre) oraz causa- sałatkę ziemniaczaną z kawałkami kurczaka podawaną na zimno. Wieczorem wyruszyłyśmy na podbój centrum Limy. Najciekawsza wydała nam się Plaza Major. Ze znajdującymi się tam najważniejszymi budowlami stanowiącymi centrum historyczne miasta. Zakończyłyśmy w podejrzanej dzielnicy rozrywkowej. Mnóstwo tam było przypominających te polskie pijalnie, barów i dyskotek. W jednym ze sklepów natknęłyśmy się na promocję alkoholu. Jak dla mnie, dość nietypową, aczkolwiek praktyczną. Do butelki whisky dołączane były …dwie paczki papierosów i zapalniczka.


Dzień 19. Powrót

Rano, w ambasadzie odbierałam tymczasowy paszport, a już kilkanaście godzin później witała nas szara Europa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *