Położenie: Wyspa Cejlon
Stolica: Sri Jayawardenepura
Język: synagelski
Waluta: rupia lankijska (LKR)
Spis:
Dzień 1. Wylot
Dzień 2. Hambantota
Dzień 3. Weligama
Dzień 4. Weligama – Rybacy
Dzień 5. Weligama
Dzień 6. W drodze do Kandy
Dzień 7. Pociąg. Kandy – Ella
Dzień 8. Ella
Dzień 9. Ella. Haputale
Dzień 10. Zbieraczki herbaty – Ella
Dzień 11. Tuk tukiem do Tissy
Dzień 12. Kirinda
Dzień 12. Powrót
Porady
Podróż na wariata, bez planu,bez akomodacji, bez szczepień, bo się przeterminowały i już nie miałam czasu się dostrzyknąć, bez malaronu- oczywiście pomyślałam o prewencji, kupiłam, ale w drodze na lotnisko zorientowałam się, że zostawiłam je w domu… Podróż samotna, pierwszy raz lecę w pojedynkę…Przy odprawie na londyńskim Heathrow, moją uwagę przyciąga kompletny deficyt turystów… zaczynam czuć się nieswojo. Omiatam wzrokiem współpasażerów, a są nimi wyłącznie Lankijczycy lub Hindusi… kiedy już na poważnie zastanawiam się o rezygnacji z lotu, zauważam dwie dziewczyny, dwie blondynki, podchodzę bliżej, a kiedy słyszę język polski,wpadam w euforię. Aga i Monika lecą w kilkumiesięczną podróż po Tajlandii i Kambodży. Wybrały rejs z przesiadką w Cejlonie, bo tak było taniej. Lecimy więc razem. Przynajmniej przez chwilę. Ponieważ z permanentnego braku czasu przed wylotem nie zdążyłam zabukować żadnego noclegu, robię to w kolejce do odprawy, a przynajmniej próbuję… okazuje się, że w Hambantocie- tam gdzie ląduję, nie ma żadnych hosteli… wpadam w panikę. Co ja zrobię sama, w małych Indiach, z walizą, w dodatku bez noclegu?!Umawiam się z dziewczynami, że w razie czego, gdyby było naprawdę źle, zapomnę o wyspie, i dolecę do nich do Tajlandii… zawsze to jakaś opcja.
Przeżyłam;) Po wylądowaniu w Hambantocie zmuszona jestem wynająć prywatny transport,czyli osobistego;) kierowcę z pokaźnym wanem-to jedyny sposób na dotarcie do najbliższej stacji autobusowej-transport publiczny nie obsługuje położonego na peryferiach portu lotniczego. Jestem mile zaskoczona, lotnisko jest małe, ale na bardzo wysokim poziomie, standard lepiej niż europejski- jest dobrze.
Podróż która powinna zająć nam 20min trwa 1.5h… Wayne, bo tak ma na imię kierowca,postanawia nie tylko pokazać mi okolice, ale również dopomóc swojemu przyjacielowi,który sprzedaje ziemię-Wayne twierdzi że brak zainteresowania placem powoduje fakt, iż banner z reklamą zasłaniają liście rozrośniętej palmy, postanawia więc Wayne pomóc przyjacielowi i przez kolejne 20 min wraz z pomocnikiem zmaga się za pomocą pokaźnej maczety z zielskiem- ja w tym czasie dogorywam w przydrożnym rowie-mając za sobą 30 h bez snu, a w perspektywie jeszcze długą tułaczkę- zaczynam powoli rozmyślać nad tym, aby w tym rowie już pozostać…
Wayne zachwycony moim towarzystwem i ugodową osobowością-(nie mam siły popędzać Wayna) postanawia w rewanżu przedstawić mnie swojej siostrze, która częstuje mnie bogatą w potas I elektrolity wodą kokosową-kobieta ratuje mi życie!
W drodze Wayne kilkakrotnie zatrzymuje pojazd, by pokazać mi :małpę na drzewie, ogromną iguanę, przez którą zmuszeni byliśmy ostro hamować,i dwa przepiękne pawie-ptaki narodowe Cejlonu-zwariowałam. Zadziwia mnie czystość i soczysta zieleń-wyobrażałam sobie Srilankę podobną do Indii-brudną i nieprzyjazną-nic bardziej mylnego!Podobno prezydent zabiega o to,aby wyspa postrzegana była jako „green island” wywóz śmieci gdzie popadnie jest więc surowo karany. Na stacji autobusowej Wayne postanawia nie ruszać się z miejsca, dopóki nie wsiądę w odpowiedni autobus (blaszany grat z kolorowymi malowidłami).Wayne po wzruszającym pożegnaniu,oświadcza
że zawsze mogę na niego liczyć, i jeżeli gdzieś utknę,zgubię się- mogę dzwonić, a Waynie przyjedzie i uratuje mnie z opresji;). Podróż do Mattary zajmuje mi 3godziny. Trzy godziny wgapiania się w przystrojony kolorowymi światełkami głośnik,z którego wydobywają się dźwięki muzyki disco-India. Jestem jedyną turystką w pełnym tubylców autobusie.
W Mattarze przesiadam się w kolejny autobus, tym razem do Weligamy, i ponownie nie spotykam żadnych turystów, zaczynam się już nawet zastanawiać,czy nie będę przypadkiem the” only one in the village”;)na szczęście nie. Po dotarciu na miejsce,ulokowałam się w pierwszym lepszym hostelu-warunki spartańskie-dostaję łóżko w przybudówce, którą dzielę z …pięcioma facetami, toaleta jest na zewnątrz,a drzwi do pokoju się nie domykają-śpię więc z otwartymi…właściciel,przemiły zresztą postanawia, że tę noc mam za darmo”no bo drzwi się nie domykają”-jak dla mnie, w takim razie, to mogą się wcale nie domykać:).
Po pysznym śniadaniu, rotti- ostrych naleśnikach z marchewką i dipem z ciecierzycy, Radjha – właściciel hostelu,który jest również wyśmienitym kucharzem podjeżdża zardzewiałym rowerem,który pożyczył od sąsiada,żebym mogła zwiedzić okolicę-więc jadę:)
a okolica jest bajkowa. Wybierałam miejscówkę na chybił trafił, i z pewnością nie chybiłam. Weligama jest małym nadmorskim miasteczkiem,jeszce nie zepsutym doszczętnie przez masową turystykę. Kilka hoteli,dwa hostele, brak straganów, disco barów dla turystów,fantastyczne miejsce dla backpackersa.
Asymilacja z gośćmi z hostelu nie wchodzi w grę- piątką przystojniaków z Niemiec, którzy nie interesują się niczym innym jak woskowaniem wypasionych desek do surfingu i piciem ciepłego piwa w oczekiwaniu na pociąg do Nagambe – turystycznego miasteczka na wybrzeżu. Czekają już tak od kiedy przyjechałam-2 dni z pewnością,przesiadują na obskurnym tarasie i wpatrują się w swoje deski. A lokalne chłopaki-rybacy,naganiacze,miejscowi macho;)okazali się być nawet bardziej niż w porządku. Po pobycie w Birmie i Turcji-gdzie lokalni okazali się być tak serdecznymi i pomocnymi ludźmi,coś się we mnie przełamało i zwyczajnie traktuję ich tak jak powinni być traktowani-z szacunkiem i zaufaniem,a kiedyś miałam z tym problem,i to duży(zapewne trauma po Indiach).Zaprzyjaźniam się z Lalithem. To znaczy nie mam wyboru, bo Lalith przyczepił się do mnie, i nie odstępuje mnie na krok. Szwendał się ze mną cały dzień, pomógł mi w zakupie lankijskiej karty sim, mam więc super szybki internet w telefonie, firma dialog jest bezkonkurencyjna. Na Sri Lance, pośrodku niczego, w dżungli,na polach ryżowych, zasięg mam lepszy niż w centrum Warszawy…
Wywiązała się nawet szarpanina kto jutro pojedzie ze mną na pobliskie wiochy-ponieważ Lalith już wybrał mnie…nikt inny nie wchodził w rachubę…niesamowity życiorys-alkoholizm-„Kasia,ja jestem rybakiem- nurkuję w nocy, łowię(tu wymienił gatunki ryb, których nie pamiętam)w nocy jest zimno,to z kolegą pijemy,tak się zaczęło,no i mój rozwód…,opowiadał. Tsunami,w którym zginęła jego cała rodzina,Lalith przeżył, bo miał czas na ucieczkę w głąb wyspy,reszcie tego czasu już zabrakło. Najpierw przyszła mała fala, potem większa, taka silniejsza, do kolan i wtedy wiedzieliśmy już,żeby uciekać. A po kilku minutach trzecia fala doszczętnie spustoszyła wybrzeże…kontynuował. Rozwód,trójka dzieci,które zabrała żona, i za którymi bardzo tęskni,żona którą jeszcze jako szesnastoletni chłopak uprowadził z domu rodzinnego, bo nie mógł oprzeć się gorącemu uczuciu…odsiedział za ten poryw serca kilka tygodni w więzieniu,ale dziewczyna była jego. Mam smutne życie. Nie mogę podróżować, a tak bardzo bym chciał. Urodziłem się na Sri Lance, i na Sri Lance umrę,wyszeptał…Zrobiło mi się go tak bardzo żal. Poszwendaliśmy się po miejscach,do których sama nigdy bym nie trafiła,a na koniec poszliśmy na herbatkę do jego siostry,rano podjedzie po mnie swoim zdezelowanym motorkiem. Umowa jest taka-jak poczuję alkohol,jadę z kimś innym,a Lalith bardzo chce jechać,mam więc nadzieję że podjedzie trzeźwy i bez pisku opon:).
Lalith punktualny i trzeźwy pojawił się przed hostelem. Nie bez obaw wsiadłam na zielony skuterek, który Lalith pożyczył od kolegi. Zaczęliśmy od głębi wybrzeża, dżungli i wiosek. Było cudownie. Widziałam słonia,pawie, Lalith pokazał mi drzewko cynamonu, i różne inne dziko rosnące przyprawy,których nazw już nie pamiętam.
Na lunch powróciliśmy do Weligamy,gdzie poznałam przedsiębiorczego Suresha- właściciela luksusowego pensjonatu. Suresh,podobnie jak Lalitj, był kiedyś rybakiem, któremu pomógł zamożny turysta z Norwegii. Zainwestował w pensjonat, Suresh wszystkim zarządzał, turysta w Norewgii odbierał na poczcie miesięczny utarg, a obecnie Suresh spłaca turystę i już niedługo pozostanie głównym właścicielem pensjonatu. Jak twierdzą chłopaki, takie postępowanie jest powszechne na wyspie. Turysta inwestuje pieniądze, tubylcy zajmują się całą resztą. Każdy jest zadowolony. Lalith namawiał mnie na kupno ziemi, a on zająłby się całą resztą. Kto wie,może kiedyś…
Po południu Lalith zawiózł mnie w miejsce, gdzie łowią tak zwani „stilt fishermen”łowiący charakterystyczną dla Sri Lanki metodą ” na palach” rybacy, praktycznie już nie istnieją…a to właśnie oni, byli główną przyczyną mojej podróży na wyspę.
Już obecnie, wzdłuż całej linii brzegowej Sri Lanki, rybaków spotkać można jedynie na obszarze obejmującym niecałe 30km od Weligamy do Ahangamy. Gdyby nie Laith nigdy nie trafiłabym do zatoczki, gdzie łowią autentyczni rybacy …niezadowoleni z widoku turystów. Bo od czasu do czasu, jakiś tubylec przyprowadzi w to miejsce swojego ulubionego turystę, wtedy, tamtego dnia tym tubylcem był Laith, a turystką byłam ja.
Drugą grupę stanowią rybacy, którzy łowią wzdłuż głównej trasy Weligama- Ahangama, ale nawet tych jest tylko kilku, i kiedy turysta cyka zdjęcie, zza krzaków wyłania się ochroniarz-menadżer grupy, który od turysty wyciąga haracz-opłatę, darowiznę ewentualnie… Ponieważ ja, zajechałam prawie że z piskiem opon;)… skuterkiem z Lalithem-a Lalith w Weligamie zna wszystkich! -rybaków też, jako koleżanka Laitha zostałam potraktowana ulgowo, chłopaki pozwolili mi porobić zdjęcia,zeszli z pali, chcieli nawet żebym na te pale weszła I posiedziała z nimi, ale jakoś siedzenie na palu mnie wtedy akurat nie kręciło, wolałam sobie postać. Nikt honorowo o kasę nie prosił, ale zapewne nie ze względu na mnie, a raczej z szacunku dla mojego kolegi.
Metoda łowienia na palach podobno pojawiła się stosunkowo niedawno-podczas drugiej wojny światowej. Na skutek ogromnego głodu jaki panował ówcześnie na Sri Lance, na wybrzeże zaczęły masowo migrować całe rodziny z głębi wyspy w nadziei na zarobek lub łatwiejszy sposób pozyskania żywności (rybołówstwo). Na przestrzeni kilkunastu miesięcy,dostęp do morza I połowu zmniejszył się drastycznie, a w zatoczkach robiło się coraz ciaśniej I ciaśniej. Kilku sprytnych rybaków, wpadło na pomysł wejścia w morze na palach-no i weszli. Na około dwumetrowych drągach drewnianych, zwanych petta. Pale nie są wbite na stałe – rybak jest w stanie przenosić pal i umieszczać go w dogodnym miejscu. Po Tsunami w 2004r. które kompletnie zniszczyło wybrzeże-zatoki przestały istnieć, a przy okrojonej linii brzegowej ryb już tak naprawdę nie ma. Dlatego nie ma też I rybaków. Większość łowi na kutrach rybackich wypływając w głąb morza na kilka dni, lub tak jak Laith nurkuje nocą polując z dzidą na homary lub kalmary. Ta autentyczna garstka, w zatoczce przy ruinach zniszczonego przez tsunami hotelu, jest jak egzotyczna zwierzyna w klatce, jak wymierający gatunek endemiczny, bez szans na przetrwanie…dzieje się tak z plemionami indiańskimi w Bazyli, plemionami w Afryce, Sadhu w Nepalu też już są na sprzedaż,za chwilę rybacy z Inle w Birmie również nie będą niczym więcej jak nic nie znaczącą atrakcją turystyczną…dzieciaki, które w przyszłości zapragną podróżować, nie zobaczą już nawet tego, co zobaczyłam ja. Wszystko tak szybko zanika, zostaną tylko palmy, piasek I tubylcy w chińskich podkoszulkach z nadrukiem Beyonce, I to zwyczajnie tak bardzo mnie zasmuca:(…
W drodze powrotnej, Lalith zatrzymał się przy sklepie monopolowym, gdzie w moim imieniu kupił butelkę araku-whiskey palmowej,którą obiecałam wypić razem z Lalithem przy kolacji,w podziękowaniu za fantastyczny dzień- wycieczkę.
Wieczorem, Lalith podjechał nie swoim skuterkiem, i zawiózł mnie do lokalnej knajpki na plaży. Było już bardzo ciemno, a na plaży żywej duszy, kiedy zaczęłam panikować,bo Lalith zaczął wyznawać mi miłość, wierność i oddanie, zza palmy wyłoniła się postać kolegi Lalitha,właściciela baru. Ten zaprosił nas do jednego z czterech krzywych stolików, zapalił świeczki nad zbitym z trzech desek barem, otworzył butelkę araku, którą przynieśliśmy ze sobą, po czym zniknął. Po jakiś 30 minutach, wrócił z piękną, świeżą rybą z grilla, przepysznymi ziemniakami w sosie z mleka kokosowego, i ostrą sałatką z wiórków kokosowych-pychota. Kiedy zapytałam Lalitha, dlaczego przyniesiono tylko jedną rybę skoro jest nas dwoje, Lalith odparł,że taka ryba jest droga, nie chciał narażać mnie na koszty, on zje ziemniaki…naprawdę ujął mnie swoją szczerością,brakiem pazerności, i tym, że traktował mnie jak człowieka, jak koleżankę, a nie jak biały bankomat. Piliśmy na tej opustoszałej plaży, w egipskich ciemnościach do pierwszej w nocy.
We trójkę. Żaden z pozostałych trzech stolików nawet przez chwilę nie został zajęty, nie minął nas również żaden turysta, jak wytłumaczył mi kolega Lalitha, na wojaże po wyspie, wybrałam sobie najgorszy możliwie czas- gorący okres przed-elekcyjny, tamilowie grożą wznowieniem działań sabotażowych, itd. Turyści omijają wyspę szerokim łukiem. Wiedzieli o tym wszyscy podróżnicy, wszyscy oprócz mnie…tak przygotowałam się do wyjazdu…Na rauszu wracamy do hostelu,droga prowadzi przez opustoszałą dżunglę,Lalith obejmuje mnie,wznawia swoje opowiastki o tym jak bardzo łamię mu serce, jak bardzo mnie kocha, itp. Paraliżuje mnie strach, zbieram się więc w sobie, opieprzam go porządnie, żeby wziął się w garść i zwyczajnie przestał pieprzyć głupoty, po czym udaję,że wykonuję telefon do Radji, właściciela hostelu. Sytuacja jest o tyle beznadziejna, że rozładował mi się telefon… Tak naprawdę, Lalith, gdyby tylko coś mu strzeliło do głowy,mógłby w tej dżungli zrobić ze mną wszystko…na szczęście uspokaja się trochę i bezpiecznie docieram do hostelu. Przez kolejną godzinę Lalith bombarduje mnie telefonami, nie odbieram oczywiście.
To mój ostatni dzień na wybrzeżu. Postanawiam ruszać dalej, w głąb wyspy. Unikam Lalitha,chociaż chwilę chcę pobyć sama. Jest cudownie. Rybacy dobrze już mnie znają, i traktują jak tutejszą. To niesamowite- to chyba ten arak…a może to, że i ja staram się nie traktować ich przedmiotowo. Kierowcy taksówek podwożą mnie za darmo, ktoś częstuje mnie kokosem, czuję się jak wśród dobrych znajomych i sąsiadów.
Rano zjawiam się na stacji kolejowej. Mam zamiar złapać pociąg do Kandy,a stamtąd ruszyć dalej, w góry. Na stacji czeka na mnie Lalith. Nie wiem jak się dowiedział,że wyjeżdżam…może ktoś mu powiedział,że widział mnie w drodze na stację. Lalith przeprasza za swoje zachowanie i błaga,żebym pozwoliła mu jechać ze sobą, w roli przewodnika. Odmawiam. Żeby go uspokoić, obiecuję że wrócę za kilka dni do Weligamy, kłamię oczywiście,ale gdybym nie skłamała Lalith zapewne wsiadł by do tego pociągu…
Podróż mija przyjemnie. Nie jest tłoczno, a bilet kupiłam przecież na drugą klasę. Turystów niewielu. W moim wagonie jestem jedyna…
Nie obywa się jednak bez momentów grozy-kiedy pociąg staje kilkakrotnie pośrodku dżungli,na zewnątrz głucha I ciemna noc,a w środku podobnie- i na kilka minut gaśnie światło, a my pogrążeni jesteśmy w całkowitych ciemnościach. Ktoś nawet rzuca hasło, że to tamilscy zamachowcy,którzy teraz właśnie-w czasie elekcji prezydenckich, mają w zamiarze przeprowadzenie kilku akcji sabotażowych z bombami w roli głównej.
Nie ma co owijać w bawełnę-puszczają mi nerwy, I wyciągam książeczkę z modlitwą do Św. Rity-patronki spraw trudnych I beznadziejnych:)
Do Kandy docieram wieczorem i rozwiewają się plany zwiedzania podobno bardzo urokliwego kolonialnego miasta. Jeżeli zostanę w Kandy, utknę w tym mieście na kilka dni, gdyż bilety do krain w górach wysprzedane są kompletnie na kolejne dni. Kupuję więc jeden z ostatnich biletów na jutro rano,a w Kandy zwiedzam jedynie hostel w którym się zatrzymałam na noc.
SPEŁNIAJĄC DZIECIĘCE MARZENIA;)
DLA CIEBIE TATO.
Sieć kolejową na Sri lance rozbudowali Brytyjczycy w 1968r. Głównym powodem budowy kolei był transport kawy oraz herbaty z górskich regionów kraju do Colombo.
Obecnie kolej łączy największe miasta wyspy,a trasa z Kandy do górskiej miejscowości Ella (2 4000 n.p.m.) prowadząca przez wzgórza i plantacje herbaciane,zaliczana jest do jednej z najpiękniejszych tras na świecie. Podróż sama w sobie, jest atrakcją ogromną. Gnam więc tuk tukiem na stację.
Kupuję bilet w drugiej klasie, dzięki czemu mogę w pełni cieszyć się tym doświadczeniem, klasa pierwsza jest klimatyzowana, okna więc się nie otwierają, magiczna podróż zamienia się w coś, co przypomina oglądanie programu przyrodniczego w telewizorze-zupełnie bez sensu.
Większą część podróży spędzam z szeroko otwartymi oczyma-nie mogę napatrzeć się na rozpościerające się wokół mnie pejzaże. Soczysta zieleń,pola herbaciane,dżungla,wodospady,wiszące mosty i urokliwe stacyjki przepełnione sprzedawcami wszystkiego(od handlujących prasą,klockami lego,po sprzedawców przekąsek:najczęściej pociętych w plastry owoców mango,ananasa,jabłek oprószonych solą bądź cynamonem lub curry z ryżem).
Plenery,które podziwiam, nie różnią się niczym od tych,które zapamiętałam z programów National Geographic,które jeszcze będąc dzieckiem oglądałam z Tatą-i właśnie takie, oglądam je dzisiaj:)dzisiaj spełniam nasze wspólne marzenie-moje, i mojego Taty.
Do Ella docieram wieczorem,zatrzymuję się w hostelu Tea Garden- jak na azjatyckie warunki, jest luksusowo. Do dyspozycji mam nowy, schludny apartament za całe 11$:).
Budzę się w bajce. Śniadanie na tarasie, z którego podziwiam zieleń wyspy- pola herbaciane, dżungla, na wybrzeżu było fantastycznie, ale tutaj jest zwyczajnie nieziemsko-raj. Jest tak spokojnie…Już teraz wiem, że Ella będzie jednym z moich ukochanych miejsc na świecie, miejsc do których za wszelką cenę będę się starała wrócić!!!Ponieważ na kolejny dzień zabukowałam nocleg w innym hostelu-przenoszę się.
Schodzę do miasteczka krętą drogą wijącą się wśród pól herbacianych( hostel znajduje się na szczycie wzgórza)mijam pracujące zbieraczki:)i jestem zwyczajnie szczęśliwa. W miasteczku poznaję Santę, przystojnego kierowcę tuk tuka, który za bezcen przez cały dzień obwozi mnie po okolicy. Wspina się również ze mną na górujący nad miasteczkiem Szczyt Adama i podobnie jak Lalithowi, również i Sancie zbiera się na amory… Lankijczycy są niemożliwi…
Guesthous- Lucky Star, prowadzony przez przemiłą rodzinkę- to był strzał w dziesiątkę!!! (właściciel właśnie przygotował mi największe śniadanie świata- miód palmowy, naleśniki i curd -tradycyjnie wyrabiany jogurt z mleka bawolego (w prawdzie od mojego przybycia na wyspę spadło mi parę kilo-ale bez przesady), dostałam pokój z własnym tarasem-a to dla backpackersa luksus, nie mogę oprzeć się tym widokom…piję poranną kawę wgapiając się w zarys szczytu Adama i wsłuchując w odgłosy dżungli.
Tak bardzo chcę się przejechać jeszcze raz pociągiem. Wsiadam więc w ciuchcię do Haputale.
Haputale to miasteczko słynące z przecudnej urody:)okalających je pól herbacianych. Kiedy tylko dowiedziałam się że mogę do niego dotrzeć w niecałą godzinę lokalnym pociągiem,a trasa przejazdu przypomina tę na trasie Kandy-Ella,nie zastanawiałam się długo-nie zastanawiałam się wcale!tak naprawdę,to pola herbaciane interesowały mnie najmniej,mam ich tutaj pod dostatkiem,ciuchcia-to właśnie nią chciałam się jeszcze raz przejechać. Podróż zajęła niecałą godzinę-a dla mnie było to 60 min w trakcie których byłam po prostu wolna…Tubylcy ustąpili mi zazwyczaj najbardziej obleganej miejscówki w drzwiach,a ja przez te kilkadziesiąt minut byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ludzie,ja naprawdę tak się czułam!i nie jest to pompatyczny ton,dla mnie to naprawdę była wolność.
W miasteczku poszwendałam się moim zwyczajem po slumsach:)pogadałam z tubylcami,wysłuchałam kilku historii (w większości były to utyskiwania kierowców tuk-tuka na rozrastającą się populację tamilów w Haputale,faktycznie,po raz pierwszy od mojego przyjazdu zauważyłam takie skupisko muzułmanów,w dodatku po raz pierwszy sprzedawca w sklepie próbował mnie okraść,wydając źle resztę”pomylił” się o kilka tysięcy i był to tamil właśnie,a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu,jakbym była w Indiach-taki hinduski rozpierdolnik. Różnica była jedna,ale stanowczo zasadnicza-tubylcy byli bardzo przyjaźni i ponownie bardzo opiekuńczy,zwyczajnie dobrzy ludzie)a na koniec coś tam zjadłam z brudnej ręki:)Porobiłam kilka fajnych portretów(już nie mogę się doczekać fot z aparatu)a moje myśli i tak krążyły wokół jednego-wokół tego,że znowu będę totalnie wolna,choćby było to tylko 3600 sekund,a włosy-cytując klasykę;)potarga mi wiatr!
Dzień 10. Ella. Zbieraczki herbaty
Dwa listki i pączek, dwa listki i pączek-i tak przez cały dzień- tłumaczy mi śmiejąc się Rashmi. Dobra,mówię. Dwa najmłodsze listki I páczek. Dwa najmłodsze listki I pączek,dwa…sylabizuję, I banjis!!!. Pamiętaj o Banjis- wtrąca Rashmi. Samozwańcza szefowa zbieraczek, jedyna w grupie, posługująca się angielskim. Że co?o czym?-o pączku! pączku z którego nie wyrośnie gałązka, jak nie zerwiesz,nie rozwiną się nowe liście,zrywaj banjis,powstanie z niego doskonała herbata.
Dobra, zbieram. Ale tylko przez chwilę, jest niewyobrażalnie gorąco I po chwili mam gdzieś mój plan porzucenia zimnej Europy na zawsze i zostania zbieraczką herbaty na cudnie zielonych polach herbacianych. Tata zawsze mi powtarzał że mam słomiany zapał-do wszystkiego. Miał rację.
Kiedy Sri Lanka była Cejlonem -kolonią brytyjską, syngaleskie kobiety stanowczo odmówiły pracy na plantacjach herbaty. Brytyjczycy zaczęli więc sprowadzać tam Tamilów. I tak już pozostało… Na plantacjach położonych w rejonach zamieszkanych w większości przez Syngalezów, pracują głównie Tamilki. Rashmi oraz jej koleżanki rozpoczynają pracę o siódmej rano-nie jest więc dramatycznie,ale… Podstawowa pensja wynosi około 450 rupii lankijskich za dzień roboczy (w przybliżeniu 4-dolary). Przez dzień pracownica musi uzbierać od 18 do 20 kilogramów listków. Każdy kilogram więcej, jest dodatkowo płatny, ale są to kwoty niewielkie. I wybaczcie,ale nie mogę powstrzymać się od użycia stwierdzenia, które wdł. mnie doskonale oddaje wartość wynagrodzenia zbieraczek- „co kot napłakał”. Kobiety zazwyczaj pracują około 10 dni w miesiącu (czas ten może wydłużyć się nawet do 20 dni, w zależności od ilości herbaty do zebrania). W południe mamy przerwę-godzinną przerwę, przeznaczamy ten czas na posiłek. Tłumaczy Rakshmi ściągając z głowy misternie ułożoną chustkę chroniącą skórę głowy przed otarciami, które mógłby spowodować pas na którym zawieszony jest wór. Siadamy w cieniu,dziewczyny wyciągają prowiant, który przyniosły ze sobą z domu-najczęściej jest to ryż z curry, oraz… chipsy jak zauważyłam-hit na wzgórzach herbacianych!Po równej godzinie zbieraczki wracają do pracy .Obserwuję jak zwinnie rwą listki herbaty obiema rękoma, a kiedy już nazbierają garść, wrzucają je do worka przyczepionego do głowy. Dawniej kobiety nosiły ciężkie, bambusowe bądź trzcinowe kosze. Od kiedy pojawiły się lekkie, sztuczne materiały,zbieraczki z entuzjazmem zamieniły bambus na syntetyk. Kiedy worki wypełniają się soczysto zielonymi listkami, mężczyźni, którzy „towarzyszą” kobietom przez cały dzień pracy, występujący w charakterze kierownika-nadzorcy ważą wory na przenośnych wagach zawieszonych na drewnianych stelażach. Kobiety znoszą worki i ustawiają się w kolejce. Po zważeniu liści, mężczyźni wpisują do książeczek zbieraczek wagę zieleniny. Dzięki temu kobiety mogą udać się po wypłatę. Wygląda to wszystko jak mobilny skup. Nie jest łatwo. Praca nie jest łatwa. Pracujemy bez względu na pogodę-zrywamy liście i w upale, i w deszczu. Mówi Rakshmi,ale bez żalu,bez utyskiwania.
No i pijawki…że co?! wykrzykuję?!!! no pijawki, są wszędzie, w krzakach… Jezu, a ja cały dzień w tych krzakach, w klapkach. Z obrzydzeniem oglądam stopy-jest ok:). Ale i na pijawki kobiety znalazły remedium-smarują nogi mydłem,aby utrudnić im przyczepianie, żują też betel-azjatycką używkę, a kiedy pijawka przyczepi się do skóry, smarują ją czerwoną śliną-związki zawarte w betelu sprawiają, że pasożyt odpada. Łatwo nie mają…
Kiedy tak stałam pośród nich, kiedy z nimi rozmawiałam,to co najbardziej przykuwało moją uwagę, to ich pogoda ducha,szczere I bystre spojrzenie, uśmiech, przywiązanie i szacunek do ziemi na której pracują. Żadna z nich opowiadając o pracy nie marudziła, nie utyskiwała… A są to przecież kobiety z najniższej kasty, kobiety które wykonują pracę, która postrzegana jest jako ciężka I niegodna. Jeszcze nie tak dawno, Tamilskie pracownice plantacji były bezpaństwowcami. Dopiero w 2003r. nadano im obywatelstwo, ale wciąż kobiety mają trudności ze znalezieniem lepszej pracy, prawem do głosowania, zapisaniem dzieci do szkoły czy założeniem konta bankowego.
Kiedy Rashmi zapytała mnie, czy ja w ogóle piję herbatę, I kiedy odpowiedziałam że tak, że uwielbiam I że w Polsce pijemy dużo „cejlońskiej” herbaty, oldschoolowo bezwzględnie z cytrynką, Rashmi najpierw się zdziwiła (to z pewnością ta cytrynka), a następnie uśmiechnęła się takim pięknym uśmiechem i poklepała z wyrazem uznania po ramieniu, po czym z dumą oświadczyła koleżankom, że w moim kraju pijemy ich herbatę. Jej prostolinijność I szczerość zwyczajnie mnie wzruszyły. I wiem, że za każdym razem kiedy będę parzyła cejlońską herbatę, Rashmi I wszystkie zbieraczki poklepią mnie po ramieniu..
6.30 rano, kieruję się na południowy wschód. Opuszczam przepiękne wzgórza z niemalże dramatycznym wyrazem twarzy,i ogromnym żalem- masakra. Na wybrzeżu było cudownie,i poznałam fantastycznych ludzi, ale to tutaj poczułam się jak w domu,zresztą zawsze wolałam góry od morza i plaż. Po kolejnym, ogromnym śniadaniu, które spożyłam w tych nieziemskich okolicznościach przyrody:) wpadam na pomysł: nie chce mi się wsiadać w kolejny zatłoczony i duszny lokalny autobus. Do Kerinda pojadę sobie tuk tukiem,jestem tutaj żeby spełniać swoje marzenia, a tuk tuk jest moim ulubionym środkiem lokomocji, ok. na punkcie tego wynalazku mam po prostu świra! (po standardowych dziesięciominutowych przejażdżkach „stąd -tam i z powrotem” zawsze czułam niedosyt) w dodatku jadę w towarzystwie najbardziej wylansowanego kierowcy tak tuka w Ella;)-Kasuna. Pół dnia jazdy wzdłuż granicy rezerwatu i soczyście zielonych pól ryżowych:)
TISSA. PROPOZYCJA DO…ODRZUCENIA;)!
Brzydkie, a nawet bardzo brzydkie komercyjne miasteczko otoczone nieziemską przyrodą-przepięknym jeziorem i rezerwatem,gdzie organizowane są safari, z którego ja rezygnuję(pomimo kuszącej, niskiej ceny25-50$). Kiedyś obiecałam sobie, że jak safari, to tylko w Afryce!.
Snuję się więc trochę bez sensu po miejscu,gdzie wszyscy przybywają w zamiarze wzięcia udziału w tej imprezie-wszyscy oprócz mnie chyba. Chociaż być może w Tissie organizowane są również inne,ciekawe imprezy,a lokalni macho muszą pasjonować się dość specyficznym zajęciem, ponieważ parokrotnie,po mojej kolejnej, dość nerwowej odmowie udziału w safari lokalnym naganiaczom lansującym się w potężnych dżipach,usłyszałam „ok,jak nie safari,to może”pussy licking”…pytanie to,a raczej rzucona buńczucznie w stylu „nie możesz jej odmówić”propozycja powtarzała się niczym wzór-za każdym razem,kiedy na szosie pojawiał się władca tamtejszych dróg- dżip. Cytat pozostawiam w wersji oryginalnej, gdyż tłumaczenie go na język polski wydało mi się jednak zbyt wulgarne. Uważam jednak,że oprócz safari-może autorzy przewodników w rozdziale o Tissie, powinni uwzględnić również i tę usługę,która zaangażowaniem naganiaczy(skłonna jestem nawet napisać że większym!) w pozyskanie chętnych nie ustępuje temu,jakie wkładają w namówienie turystów na podglądanie zwierzyny w naturze. Tak-Tissa jest specyficzna-albo ja miałam wyjątkowego pecha tego dnia…
Jadę do Kirindy w konkretnym celu- Laith dał mi cynk:)że tego dnia właśnie w Kirindzie przeprowadzony będzie rytuał wyganiania demonów z ciała chorego,tzw. „devil dance”.Po telefonie niezwłocznie pobiegłam na stację autobusową. Do wioski mam zamiar dotrzeć lokalnym autobusem z Tissy,i ponownie będę jedyną turystką wewnątrz. Żeby zająć miejscówkę przy oknie, wsiadłam 20 min wcześniej-i co z tego,że miałam miejscówkę przy oknie,jak po niewłaściwej stronie!byłam taka z siebie zadowolona,że nie zauważyłam że siadam po stronie słonecznej-kiedy się zorientowałam-a zorientowałam się chwilę później,kiedy słoneczne promienie skupiały się chyba przede wszystkim na mnie-na przesiadkę w zacienioną część autobusu było już za późno,a raczej za ciasno! przez te 20 min wypociłam wszelkie elektrolity, jakie jeszcze ostały się w moim organizmie. 20 min w blaszanej puszce ,w 40 sto stopniowym upale…odechciało mi się egzorcyzmów…
Kirinda,to wioska położona nad oceanem. Bez większych atrakcji turystycznych(nie licząc pięknej świątyni usytuowanej na skarpie) i bez infrastruktury turystycznej.
Po dotarciu na miejsce, okazuje się, że również i tam będę atrakcją-żadnych turystów, a lokalni angielskim nie władają, zresztą nic w tym dziwnego, na polskiej prowincji też mało kto tym uniwersalnym językiem się posługuje. Moje wypytywania o autobus powrotny były więc bezsensowne-nie mogłam się zwyczajnie dogadać-sytuacja o tyle słaba, że Kirinda nie ma nawet przystanku autobusowego. W końcu, po około dwóch godzinach wyczekiwania, autobus powrotny pomaga mi złapać jedna z kobiet zajmująca się sprzedażą kiczowatych świec w formie przeróżnych bożków, które tubylcy z upodobaniem podpalali składając je w ofierze wewnątrz świątyni.
“Devil Dance” to rytualna ceremonia, charakterem, zaangażowaniem odprawiających i dramaturgią przypominająca egzorcyzm, w której najczęściej oprócz samego zainteresowanego (czyli chorego bądź opętanego), tancerzy, oraz miejscowego uzdrawiacza-szamana udział bierze najbliższa rodzina, znajomi, sąsiedzi a niekiedy nawet cała wioska!. Chore ciało, to chora dusza, przekonywał mnie Laith, kiedy opowiadał mi o ceremonii. Niewidzialne ręce dotykają części ciała nieszczęśnika wywołując choroby zarówno fizyczne jak i psychiczne. Remedium jest jedno- devil dance! Szaman, wraz z tancerzami, których twarze kryją się za wystarczająco przeraźliwymi tradycyjnymi maskami rozpoczyna egzorcyzm -dziki taniec pobudzonych betelem:) tancerzy, przy akompaniamencie głośnego dźwięku bębnów, który najczęściej trwa do rana (ceremonia zaczyna się zazwyczaj wieczorem). Laith przekonywał mnie, że devil dance uleczy każdego! Sam był świadkiem niejednego rytuału i za każdym razem bohater nieszczęśnik powracał do zdrowia,a szaman odnosił kolejny sukces. Kiedy Laith opowiedział mi o tańcu,zwyczajnie nie dawałam chłopakowi żyć-za wszelką cenę chciałam być świadkiem tego niecodziennego wydarzenia-może i ja bym skorzystała, myślałam-zapadam na zdrowiu,demony mną szarpią i szlak mnie trafia też nieprzeciętnie często-no i bardzo chciałam zobaczyć wirujące maski. Ale najpierw musiał znaleźć się chory i faktycznie chory się znalazł, ale kilka dni przed moim przybyciem na wybrzeże a po egzorcyzmie chory chorym już nie był… Laith dwoił się i troił, uruchamiał kontakty, ale o kolejnym egzorcyzmie mowy raczej być nie mogło. Wyjechałam więc zawiedziona w góry, i kiedy tam dotarłam, padłam na metalową pryczę w tanim dormitorium, zbyt zmęczona by wziąć prysznic po wykańczającej psychicznie i fizycznie podróży pociągiem, podczas której machina kilkakrotnie stawała w środku dżungli,gasły światła a ktoś rozsiał plotkę, że zapewne jesteśmy celem ataku terrorystycznego Tamilów… (wykończenie psychiczne) w dodatku całą podróż odbyłam w klasie 3-chcąc asymilować się z tubylcami, ściśnięta w przejściu, gdyż do miejsca siedzącego już się nie dopchałam (wykończenie fizyczne). Tak więc kiedy padłam z wycieńczenia na pryczę, dostaję telefon. Laith. Kasia wracaj,d evil dance szykują. O nie, mam gdzieś egzotyczne potańcówki, idę spać-odpowiedziałam. Jak też powiedziałam, tak zrobiłam. Zresztą nie byłam do końca pewna, czy Laith przypadkiem trochę nie ściemnia- odniosłam wrażenie, że on zwyczajnie chciał żebym wróciła chociaż jeszcze na kilka dni do Weligamy. Kolejny telefon dostałam będąc w Tissie. Ktoś zachorował gdzieś na peryferiach Kiryndy- wioski oddalonej od Tissy o niecałe 30 min jazdy lokalnym gratem. Nie zastanawiając się wcale, pojechałam do wioski. Zastanawiałam się jedynie, o jakie peryferia chodzi, bo na miejscu nie było nawet centrum, od którego ewentualnie mogłyby te peryferia się rozciągać-to była jedna wielka peryferia-kilka chałupek i świątynia. Pół dnia spędziłam podziwiając nieziemski krajobraz-lazurowe morze, kontrastujące skały i soczyście zielona dżungla raj, ale nie dla raju tu przyjechałam. Po próbach dogadania się z tubylcami w sposób standardowy, trochę po angielsku, trochę prawie w języku migowym-wpadłam na pomysł. Fantastyczna firma dialog i jej wszechobecny internet. Włączyłam jakieś show imitujące devil dance na you tube. Zrozumieli. Ale i tak nie mogłam się dogadać-nie wiem dlaczego nie przyszło mi to do głowy wcześniej, ale lepiej późno niż wcale! Zadzwoniłam do tłumacza-do Lalitha. Jak się okazało szaman dzisiaj jedynie postawił diagnozę, a rytuał miał się zacząć na dniach… Czasami ceremonia trwa nie jedną, a nawet kilka nocy (do tygodnia). Tak więc nie powiodło się i tym razem-a już „witałam się z gąską” … Trudno, na Sri Lankę wracać będę, więc jest o.k. szlag mnie nie trafił!;)
Rano tuk tukiem docieram na lotnisko… i dowiaduję się, że nie zdążę na samolot z Colombo do Londynu, ponieważ rejs Tissa – Colombo będzie opóźniony. Nie mogę dogadać się z przedstawicielką lankijskich linii. Po godzinie telefonów, wystukiwania w komputerze moich danych itd. wreszcie udaje mi się złapać jakiś zastępczy rejs. W Colombo jestem o czasie.
Kiedy pakowałam plecak na Sri lankę,byłam sceptyczna. Nawet bardzo. To była pierwsza podróż na którą zdecydowałam się wyruszyć sama. Kompletnie bez planu,nieprzygotowana, nie przeczytałam nawet przewodnika. Obawiałam się nudy, tego że standardowo już zapadnę na zdrowiu i wyląduję w egzotycznym szpitalu bez żadnej bliskiej osoby przy mnie,no i w ogóle- zwyczajnie się bałam, myślałam nawet o tym,żeby tak po prostu odpuścić i polecieć ze znajomymi na „holideja”na jakąś wakacyjną destynację. Nie jestem odważna,strachliwa raczej:) i fizycznie słaba-więcej chcę niż mogę;) ale…
Poleciałam. I był to najpiękniejszy wyjazd mojego życia. Nigdzie jak w Cejlonie-nigdzie oprócz Birmy,nie zaznałam tyle serdeczności, bezinteresownej życzliwości, i nigdzie tak jak tam, siedząc w niebieskim pamiętającym jeszcze kolonialne czasy pociągu-pociągu który wspólnie z Tatą podziwialiśmy jak sunie serpentyną wśród soczyście zielonych pól herbacianych na starych dokumentach n. geographic- nie czułam się taka szczęśliwa i zwyczajnie wolna. Tubylcy nigdy nie byli mi tak bliscy,i nigdy nie wysłuchałam tylu historii. Nigdy wcześniej nie usłyszałam”different skin colour, same blood. Ur ours”. Nigdy też (z wyjątkiem Thathonu,ale o tym wiedzą tylko nieliczni;) )nie tęskniłam tak bardzo za ludźmi,których pozostawiłam jakieś 12h lotu za sobą.
Spałam po 5h dziennie,nie myślałam gdzie pojadę następnie i nie martwiłam się wcale-bo po raz pierwszy byłam tak blisko ludzi. Piłam z nimi wieczorami arak, siedziałam na krawężniku, wypatrywałam olbrzymich żółwi w środku nocy,zrywałam liście herbaty, spacerowałam, i wzruszałam się wraz z nimi wysłuchując historii o tsunami.
Nie tylko udowodniłam sobie,że zwyczajnie potrafię dać sobie radę, ale również, a może przede wszystkim zafundowałam sobie jedne z piękniejszych chwil w moim życiu… A teraz planuję kilkumiesięczną podróż po Azji, marzyłam o niej od zawsze, a Sri lanka nauczyła mnie, że mogę i powinnam spełniać swoje marzenia!
Dobre miejsce: hostel Lucky Star. Ella. www.luckystarella.com
Najlepszy kierowca, przewodnik: Wanni Tissa. Tel:0094776092957
Pamiątki: Koronka.
Koronkarstwo na wyspie zapoczątkowali Portugalczycy. Kobiety posługują się dziwnie wyglądającym narzędziem- dużą drewnianą szpulą od której odchodzą drewniane klocki. Ponieważ czynność ta wymaga ogromnej precyzji i dużych nakładów czasu, rękodzieło jest drogie, ale warte ceny.
282