Historyk masażysta – BIRMA
Pies w Hanoi – WIETNAM
Wsiąść do pociągu – INDIE
Autobus sypialny – WIETNAM
Skuterkiem przez Hue! – WIETNAM
Zemsta Faraona – INDIE
Zemsta Faraona – ciąg dalszy – NEPAL
Buy two, get one home – MARRAKESZ
Dziewczyna Bonda – MAROKO
Święta woda i wino z Kany Galilejskiej – IZRAEL
Cycki latem, cycki zimą – MEKSYK, SZWECJA
Samolot, Pan pilot i języki świata – EGIPT
Rzygający autobus – TAJLANDIA
Historyk masażysta – ukryty skarb w sekretnej wieży – Birma
W jednej z sekretnych wież Baganu, spotkać można kustosza muzeum, w wolnych chwilach parającego się ”tradycyjnym” masażem birmańskim…
Atmosfera, oraz sceneria miejsca, w którym rozegrał się dramat:) przypominała mniej więcej tę, z niskobudżetowych horrorów.
Bezdroża Baganu, opustoszałe świątynie, z daleka od wytyczonych tras turystycznych. Oprócz nas, jedynie jakaś zabłąkana para niemieckich turystów. Nagle, ni stąd, ni zowąd, zza jednej z świątyń wyłania się sylwetka mężczyzny. Mężczyzna podchodzi do nas, i konspiracyjnie szepce, chcecie przepiękne widoki obejrzeć?, ze szczytu sekretnej wieży?” pewnie, że chcemy” odpowiadamy. Niemcy są mniej ufni. Na nasze dość natarczywe zaproszenia do wspólnego podziwiania widoków, szorstko odpowiadają” no thanks, but good luck girls”… po czym szybko się ulatniają. Tajemniczy mężczyzna, przedstawia się jako kustosz muzeum, który po godzinach pracy, opiekuje się strefą archeologiczną. Wymachuje przy tym jakimiś identyfikatorami, certyfikatami, nam to w zupełności wystarcza, nie prosimy o więcej. Ale kiedy w drodze na szczyt wieży, (która prowadziła wąskim, ciemnym korytarzem z krętymi schodami) Pan kustosz zamknął za nami na jedną z większych kłódek, jakie widziałam w życiu, żelazne wrota, przeszył nasz dreszcz trwogi. Głośny chichot, który nagle dało się słyszeć gdzieś z zewnątrz, jeszcze bardziej spotęgował produkcję hormonu trwogi. Stałyśmy tak sparaliżowane strachem w wąskim, ciemnym korytarzu, bez drogi ucieczki. W dole stał uśmiechnięty kustosz, dzierżąc w ręku klucz do zamkniętej bramy, a na górze rozpościerał się dach stupy, z którego w najlepszym wypadku, mogłyśmy jedynie skoczyć w dół, prosto w ramiona śmierci. Nerwowo obmyślając plan ucieczki, Aga siląc się na uśmiech, zapytała” dlaczego zamknąłeś wejście?”, na co kustosz odpowiedział ”aaa, bo dzieci, żeby nie właziły, bo się zabić mogą”. Aha, jak tak, to dobrze. W sumie argument wydał nam się dosyć sensowny. Po dotarciu na taras widokowy, żadna z nas nie była w stanie wystarczająco skupić się na wywodach kustosza, pozowaniu do zdjęć, oraz podziwianiu pejzażu. Obie w myślach obmyślałyśmy ewentualną trasę ucieczki, oraz starałyśmy się nie zbliżać do krawędzi- profilaktycznie. Żadna z nas, nie miała pewności, czy Pan kustosz w odpowiednim dla niego momencie, nie zechce zepchnąć którejś z nas w przepaść. Większość horrorów, jakie oglądałyśmy, zaczynało się podobnie. Turystki, egzotyczny kraj, ciekawość, miły tubylec, zwiedzanie na własną rękę, a potem już tylko… masakra!. Zaczęłyśmy już nawet licytację, która zginie pierwsza…
Po kilkunastu stresujących minutach, kustosz zaproponował chwilkę relaksu, mianowicie.. .masaż!
Jestem również masażystą, babcia mnie uczyła, masuję bogate turystki w kurortach, zupełnie empty (co oznaczało, że Pan masuje turystki nago!), zachwalał. W sumie, dlaczego nie, pomyślałyśmy, relaks w takich pięknych okolicznościach przyrody…Do tej pory zastanawiam się, co skłoniło nas do tak irracjonalnej decyzji! Nerwy, zmęczenie, zbyt intensywne wystawianie się na słońce?. Pan kustosz przeprosił nas na chwilę, po czym powrócił po kilku minutach, dzierżąc w ręku matę, którą rozłożył we wnęce, tuż pod ołtarzem Buddy. Eee, jak pod ołtarzem Buddy, to chyba nie ma niecnych zamiarów, pomyślałam. Jakże się myliłam…Adze oddałam pierwszeństwo, i niby prawie godzinny masaż przebiegał normalnie, ale Aga nie była do końca pewna, czy to, co wyczyniał Pan kustosz, było tradycyjnym masażem birmańskim. Kiedy przyszła moja kolej, Aga postanowiła się oddalić, w poszukiwaniu tła do zdjęć. Zostałam sam na sam z Panem masażystą, i to był błąd!
Zaczęło się od drobnych komplementów, że delikatna skóra, itd. Jeszcze nie reagowałam. Masaż z początku przebiegał standardowo, czyli w miarę normalnie, dopiero kiedy kustosz, położył mnie na plecach, a następnie włożył mi swoje dłonie pod stanik i dosłownie zaczął miętosić moje biedne cycki, pomyślałam, że chyba coś jest nie tak. Zażenowana, i trochę skonfundowana, bo wciąż nie byłam pewna, czy mam robić awanturę, czy nie, bo w końcu nie wiedziałam, jak naprawdę wygląda masaż birmański, zamknęłam oczy i bojąc się krzyknąć (w stresowych sytuacjach strach dosłownie mnie paraliżuje, nie jestem w stanie ruszyć z miejsca, ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku- idealna ofiara!) w myślach przywoływałam Agę. Nie poskutkowało. Po paru minutach, historyk masażysta zajął się dolną częścią mojego ciała. Tym razem ułożył mnie na brzuchu… Po masażu łydek, ud, i układaniu mojego ciała, w najdziwniejszych pozach, zajął się odcinkiem kości ogonowej, mój tyłek masował z oddaniem i zaangażowaniem, dopiero kiedy jego ręce powędrowały pomiędzy moje uda, a palce w pobliże bardzo newralgicznego punktu, zamarłam ponownie ze strachu, (nie pomagała również świadomość, że masażysta nosił tradycyjny strój birmański, tzw. longyi, czyli męską sukienkę, pod którą zazwyczaj nie nosi się bielizny!) ale tym razem krzyknęłam. Aga zjawiła się błyskawicznie, Pan masażysta w ekspresowym tempie przeniósł swoje dłonie na moje stopy, które zaczął masować bardzo gorliwie, a ja w tym czasie opowiadałam Adze, o zaistniałej sytuacji. Na co Aga, w bojowym nastroju odpowiedziała ”trzeba było mnie wołać, albo w mordę dać, i tyle”!.
Po takich traumatycznych przeżyciach, pozostając w szoku, nie dość, że serdecznie podziękowałam panu historykowi za cudowny masaż:), to jeszcze dałam suty napiwek i…chcąc jak najszybciej wydostać się z wieży, powiedziałam, że jutro też przyjdziemy…
Po konsultacji z Agą, i porównaniu obu zastosowanych technik masażu, (Agi cycki nie były miętoszone, że o newralgicznych miejscach nie wspomnę)było już jasne, że ja szczęścia nie mam…
Już od pewnego czasu, pytania dotyczące naszego wieku, oraz stanu cywilnego, delikatnie rzecz ujmując – wprawiają nas w zakłopotanie.
Ponieważ siła sugestii, jak potwierdziły badania naukowe, może prowadzić nawet do cudownych ozdrowień, nie dziwi nas fakt, że praktycznie na każdym kroku zadawane są nam właśnie te dwa niekomfortowe pytania. Zapewne dzieje się tak, ponieważ bez przerwy myślimy, jak uniknąć takich sytuacji, nasze obawy przybierają więc realną formę. Dlaczego, kiedy miałyśmy po dwadzieścia lat, mało kto zaglądał nam w metrykę? Ten jakby nie było fakt, pozostaje dla mnie wciąż jedną z nierozwiązanych zagadek kosmosu!
Kiedy ulewny deszcz zmusił nas do zacumowania pod mostem, nasz sternik postanowił skorzystać z okazji, i nieśmiało nawiązał rozmowę. Przypatrując się bacznie to mnie, to Agnieszce, oczywiście nie mógł zaryzykować innego pytania, jak standardowe” how old?”. Zrozpaczona spojrzałam bezradnie na Agę. Ta patrzyła na mnie wymownie. Zebrałam się więc w sobie, i kiedy 24 letni chłopak (który jak nam powiedział, zdążył już zostać ojcem trójki dzieci, no bo w tym wieku…) powtórzył pytanie, zwyczajnie skłamałam, że nie rozumiem. Na co on zareagował podniesionym głosem, – how old, how old, you!. A, how long?. -No nie wiem jak długo musimy pozostać pod mostem, aż przestanie padać, odpowiedziałam. No, no, you, how old, pokrzykiwał dość agresywnie. -No przecież mówię ci, że nie wiem jak długo. Mniej więc w takim stylu przebiegała nasza konwersacja przez następne kilka minut. Skończyło się na tym, iż mocno już poirytowany i zrezygnowany rozmówca wymownie przewracając gałkami ocznymi (z miną, o matko, co za idiotka), oraz machając ręką w geście rezygnacji, po raz ostatni, tym razem spokojnie powtórzył pytanie, a kiedy dławiąc się śmiechem wciąż udawałam, że nie wiem o co mu chodzi, zwyczajnie zamilkł.
Konkluzja jest taka, że kobieta z dwojga złego, woli być brana za idiotkę, niż za starą pannę!
Kolejny incydent, miał miejsce w drodze do Amarapury, która obecnie stanowi przedmieścia Mandalay, a gdzie znajduje się najdłuższy na świecie most z drzewa tekowego.
Podczas przejażdżki mini pickupem, doszło do kolejnego niemiłego incydentu. Jak to w Azji bywa, prawie każdy mnich buddyjski, w lepszym bądź gorszym stopniu, operuje językiem angielskim. Akurat ten konkretny naśladowca Buddy, który zajął miejsce tuż obok nas, mówił w języku Szekspira płynnie. Kiedy zapytał mnie, ile mamy lat (oczywiście skłamałam) jedynie pokiwał głową w zadumie, ale kiedy na pytanie, czy mamy mężów odpowiedziałam zgodnie z prawdą, -że nie, rozpętało się istne szaleństwo. Mnich najpierw teatralnie wstrzymał oddech, następnie zaczął klepać się po kolanach i wykrzyczał … „spinsters, spinsters”! Co oznacza stare panny dokładnie!. Następnie, rozgorączkowany powiedział coś po birmańsku, do niemałego tłumu kobiet ściśniętych w minipickupie i… zaczęło się. Salwy śmiechu, bezceremonialne wgapianie się, ktoś nawet wpadł na pomysł, by najmniejsze z dzieci, usiadły mnichowi na kolanach, po to, aby mogły nam się dokładniej przyjrzeć. Istne szaleństwo!
Nie wiem, jaka byłaby reakcja naszych współpasażerów, gdybym przyznała się do wieku, zgodnego z naszą metryką…
Jedzenie potraw z psów, to licząca wiele tysięcy lat chińska tradycja. Mięso z psa powinno się spożywać jedynie w ostatnich dniach miesiąca. To przynosi szczęście.
Psa w sosie czosnkowym i z cebulą poproszę!.
Wbrew pozorom w Wietnamie nie jest łatwo zjeść… psa.
Przekonanie, że psie mięso, je tam równie dostępne jak np. wieprzowina w Europie jest błędne.
Na rozkaz władz, restauracje gdzie serwuje się psie mięso zostały przeniesione na obrzeża miast. Ich lokalizacja znana jest jedynie tubylcom. Rząd wietnamski niechętnie pokazuje światu, że Wietnamczycy wciąż zjadają psy, dlatego przeciętnemu turyście nie uda się tam trafić.
Wietnamczycy niezmiernie cenią sobie psie mięso. Ma ono wpływać pozytywnie na witalność, a spożywane pod koniec miesiąca chroni przed nieszczęściem. Zazwyczaj w restauracjach podawane są potrawy ze specjalnie hodowanych psów (nikt nie czyha na zwierzę przyczajony w zaułku z tasakiem w ręku), chociaż znane są przypadki, kiedy właściciele zwierzęcia zwyczajnie oddają go do żeni.
W Wietnamie rocznie zjadanych jest około pięciu milionów psów. Najpierw zwierzęciu podcina się gardło, by upuścić krew, a gdy wykrwawi się na śmierć, zanurzane jest w gorącej wodzie, by pozbyć się sierści. Ponieważ skóra psa jest biała, bądź jasno różowa, by nadać jej ładniejszego, bardziej apetycznego złotawego kolorytu, opala się ją używając trawy cytrynowej. Mięso to, jest wciąż bardzo popularne, przede wszystkim ze względu na tradycję i zabobony. Mięso może być duszone, grillowane, gotowane na parze. Zjadane są również łapki, nerki, uda, opiekana skóra z czaszki. W restauracjach serwowana jest również zupa z psa z dodatkiem bambusa.
Wietnamczycy wierzą, że mięso z psa jest towarem ekskluzywnym, przede wszystkim ze względy na swoją wysoką jakość. Psy nie są specjalnie tuczone, dlatego ich mięso jest bardzo zdrowe.
Jest więc celebrowane i spożywane jedynie na szczególne okazje (np. randka…)
W Hanoi na pytanie ”dog meat” tubylcy albo reagowali natychmiastową ucieczką, albo przerażoną i mocno zdziwioną miną, w najlepszym wypadku salwą śmiechu. Kiedy zrezygnowane przycupnęłyśmy gdzieś w zakamarkach jakiejś taniej knajpy – serwującej jednak cywilizowane potrawy, niedająca wciąż za wygraną Aga, wyrwała nagle jakiejś przypadkowej konsumentce nóż i widelec, a na oczach zgromadzonych w knajpie zdziwionych Wietnamczyków odegrała osobliwy monodramat. Szczekając I merdając wyimaginowanym ogonem, wpakował sobie ostentacyjnie kawałek sajgonki do ust wykrzykując przy tym po polsku! rozumiecie do cholery?! ktoś w końcu zrozumiał. Ten ktoś do nas podszedł i łamanym angielskim powiedział” dog meat there” po czym nakreślił adres na kartce papieru. Pośpiesznie wpakowałyśmy się w rykszę i po kilkunastu minutach byłyśmy już na miejscu. U rzeźnika…psiego rzeźnika. Żadna z nas nie reflektowała jednak na kawał świeżego jeszcze mięsa zawiniętego w brudną, czarnobiałą gazetę.
Weź, weź nalegał rzeźnik w poplamionym krwią kitlu. Americans like it, powtarzał. My nie Americans, próbowałam tłumaczyć. Weź weź, do hotelu, świeżutkie, tam ci kucharz przyrządzi. Weź, wy Americans like.
Ale my nie Americans, my nie w hotelu, a w hostelu, my bez kucharza, my sami gorące kubki zalewamy!
Thit cho, thit cho staruszek najwidoczniej zmienił strategię. Teraz dzierżąc w ręku zakrwawiony tasak.
Thit cho, dog meat,tak? tak, tak twierdząco pokiwał głową staruszek. Teraz przynajmniej wiedziałyśmy już że Thit cho to psie mięso.
Po chwili wołałyśmy tak na przemian, stojąc na jednej z najbardziej ruchliwych ulic stolicy. W końcu, kiedy nasze gardła były już mocno nadwyrężone, a ciała obolałe od notorycznych zderzeń z pędzącymi rowerzystami, wiecznie zabieganymi Wietnamczykami a w końcu i rykszami ktoś do nas podbiegł i konspiracyjnie wyszeptał nazwę restauracji, po czym puszczając oczko zwyczajnie uciekł. W końcu. Po całodniowym poszukiwaniu tego dość kontrowersyjnego specjału dotarłyśmy na małą ulicę na obrzeżach Hanoi, na której znajduje się kilka ”restauracji” (a tak naprawdę mocno podejrzanych knajp- spelun)serwujących wyłącznie psie mięso. W typowej psiej restauracji zazwyczaj w powietrzu unosi się niezbyt przyjemny zapach, ktoś w kącie patroszy psa, a turysta, jeżeli już tam dotrze stoi zazwyczaj zdezorientowany. No nie, trzeba być twardym nie „miętkim”! powiedziałam, wzięłam głęboki oddech i… thit cho wycedziłam przez zęby. Kazano zająć miejsca na rozłożonych bambusowych matach. Ponieważ menu było nie do rozszyfrowania (kompletna ignorancja zachodniego turysty) wskazałam na siedzącą obok nas, całującą się nad kawałkami podejrzanie wyglądających specjałów z psa parę. To samo poproszę. Po chwili podano nam plasterki mocno spieczonego mięsa, wątróbkę i coś na kształt kabanosa. Zamknęłam oczy i spróbowałam wszystkiego po trosze. Okropność,! Ociekające tłuszczem, śmierdzące i bardzo słodkie mięso. Zwyczajnie, już nigdy więcej!
Moja kontrowersyjna decyzja, by spróbować psich przysmaków, być może dla niektórych z was wyda się oburzająca. Ja jednak nie oceniam Wietnamczyków. Spożywanie psiego mięsa to część ich kultury. Kultury, w którą my, nie powinniśmy ingerować.
Dla ciekawych- mięso jest zwyczajnie okropne. Przyrządzone w taki sposób, że ocieka tłuszczem, jest śmierdzące i bardzo słodkie…
Kolej w Indiach zaliczana jest do jednych z najbardziej zatłoczonych i niebezpiecznych na świecie! Pełni funkcję metra, poczty, miejsca spotkań towarzyskich, restauracji, targu- praktycznie wszystkiego. W kolei hinduskiej obowiązuje podział na wagony męskie oraz wagony żeńskie. Standardowo zresztą kobiety upychane są w kilku pierwszych wagonach, kiedy mężczyźni do dyspozycji mają całą okazałą resztę.
Na ruchliwym bombajskim dworcu, ktoś udzielił mi dobrej rady.
-Nie szukaj peronu (bo to bez sensu),
-pytaj konduktora o trasę
-nie czekaj aż pociąg się zatrzyma (bo się nie zatrzyma) wskakuj w biegu!
Nasz pociąg nadciągał a wraz z nim zewsząd wystające kończyny ludzkie. Stopy, ręce, głowy… Kiedy lekko poddenerwowane przygotowywałyśmy się do wskoku, pociąg nagle zwolnił, ale tylko na chwilę. Nagle uderzyła w nas fala wyskakujących (dosłownie) w pośpiechu podróżnych. Wyglądało to tak, jakby połowa populacji tego ogromnego miasta (New Delhi) wysiadała z pociągu, a druga szykowała się właśnie, by do niego wsiąść. Ktoś podawał jakieś pakunki, ktoś upychał wydające dziwne dźwięki szare wory z żywym inwentarzem, ktoś przerzucał nad moją głową niemowlę… W chwilę potem następna fala podróżnych wepchnęła nas do wewnątrz. Udało się. Byłyśmy w środku. Tyle że nie w tym wagonie! Wepchnięto nas do zupełnie jeszcze przestronnego wagonu dla mężczyzn, w trybie natychmiastowym musiałyśmy się więc ewakuować. Pociąg ruszył. Ostatkiem sił doganiając maszynę wskoczyłyśmy do przednich wagonów zarezerwowanych dla kobiet. W wagonie miejsc siedzących było zaledwie kilka, a nas kilkadziesiąt… Kobiety zaciekle walczyły o wolne miejsca. Nam, jako tym wyższym trochę łatwiej było dostrzec tych kilka jeszcze wolnych drewnianych ławeczek. Niczym Pudzianowski skupiłam w sobie całą energię, i utorowałam drogę do…do tego pół metra kwadratowego przestrzeni, do tej upragnionej loży dla wybranych. Siadłam na jedynym już wolnym krzesełku, a raczej na jego połowie, bo pokaźnych rozmiarów pani zajęła prawie dwa. Wyglądające na stateczne i wyciszone persony hinduski -takimi wcale nie są. Cmokają, przewracają oczyma i nakazują zrobić mi jeszcze miejsce dla…kilku osób. A ja zastanawiałam się, czy w ogóle fizycznie możliwe było zajęcie jeszcze mniejszej powierzchni niż tamten skrawek krzesła. Zapewne, gdybym była w stanie robić takie sztuczki, nie siedziała bym wtedy w przepełnionym wagonie bez klasy!. Oczami wyobraźni widziałam siebie pląsającą w cekinowych strojach w cyrku w Monte Carlo, i popijającą szampana z księciem Albertem. Natomiast one nie przestawały nalegać. Odnosiłam wrażenie, że chciały, abym skurczyła się do granic możliwości, wyrwała sobie kilka zbędnych żeber, po to tylko by uzyskać te kilka centymetrów, taki zabieg instant. Ale moje żebra wycinać może tylko dobry chirurg, i nie dla potrzeb koegzystencji z tubylcami, ale dla piękniejszego wyglądu mojej talii. Robię więc moją popisową oburzoną minę i w końcu wróg daje za wygraną. Podziwiam pejzaż za… no właśnie. Nie za oknem. Bo po co podpatrywać przez dziurkę od klucza, skoro można robić to znacznie lepiej. Nie ograniczony niczym widok. Niczym. Bo w wagonach drzwi brak! Między innymi, był to jeden z powodów dla których przedzierałam się przez tłum tarasujących mi drogę kobiet. Na koniec. Profilaktycznie. Nagle słyszę Kaśka, to tu!
Kurcze, to faktycznie było tam !Peryferie metropolii z tanią I obskurną bazą noclegową. Miałam najbliżej… do drzwi? Może trafniej brzmiałoby do wyjścia. Pociąg zwolnił, wyskoczyłam więc jako pierwsza. Całkiem zgrabnie, na ugiętych kolanach wylądowałam na betonowym podłożu. W sumie tak wyborny skok, powinnam była spuentować głębokim ukłonem, ale w danym momencie od popisów akrobatycznych ważniejsze były dziewczyny, a raczej ich brak! Pociąg nabierał pędu, a ja wciąż stałam sama. Nagle zainspirowana kobietami skoczkami wyskoczyła Aga. Z impetem pada na plecy. Na szczęście asekuruje ją plecak. Leży nieruchomo, potem powoli podnosi się z ziemi. Pociąg nabiera pędu a Renatki wciąż nie ma.! Nagle, niczym dziewczyna Bonda, bądź zawodowa kaskaderka wyskakuje robiąc jednocześnie piruet w powietrzu (naprawdę myślałam, że takie sceny możliwe są tylko w dobrym filmie akcji) Okazuje się jednak że nie. Wykonywać tak karkołomne ewolucje bez uprzedniego przygotowania, to prawdziwa sztuka. Niestety Renatce jeszcze finisze nie wychodzą. Pada jak długa na wznak i nie daje oznak życia. Najpierw wyskakuję ja, potem Aga, a następnie z pędzącego już pociągu Renatka. Ta bardzo długo dochodzi do siebie. Z naszą pomocą dźwiga się z ziemi, w pozie klęczącej najpierw zakrwawioną dłonią sprawdza stan uzębienia, a następnie powolnie wraca do pozycji pionowej. Wolno, bo z potłuczonym kolanem i spuchniętą kostką ciężko chodzić. Tak poturbowane wtapiając się w tłum i pozostawiając za sobą grupkę przerażonych I wciąż zszokowanych tubylców powlokłyśmy się do naszego lokum. Obskurnego pokoju, który wynajęłyśmy od przypadkowej rodziny hinduskiej w zupełnie nie turystycznej podmiejskiej dzielnicy.
Autobus sypialny – gdzieś na trasie: Hanoi – Nha Trang – Wietanm
Vietnamese small feet!
W Wietnamie, gdzie wszystko jest mini- miniaturowi ludzie, miniaturowe stoliczki, miniaturowe krzesełka, standardowych wymiarów Europejczyk może poczuć się… niestandardowo!
Kiedy w nocy zwykła potrzeba fizjologiczna zmusiła mnie do skorzystania z autobusowej toalety, i właśnie otwierałam drzwi, jakaś dziarska staruszka złapała mnie za rękę.
A kapcie ma?- spytała. No nie ma- opowiedziałam. To założy te- nakazała i bez uśmiechu wręczyła mi zielone papucie – dla lalek chyba.
-Ale te są za małe, dużo za małe- próbowałam tłumaczyć. W butach nie wejdziesz! odparowała. To może bez? Próbowałam. Bez też nie. Tylko w kapciach!
Po czym łamanym angielskim wykrzyczała ”Vietnamese small feet”! Czyli Wietnamczycy małe stopy!, następnie obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. Nie pozostało mi nic innego jak założyć kapcie na czubek palców. Kiedy znalazłam się już w latrynie, potrzeba fizjologiczna z potrzeby nadrzędnej w jednej chwili stała się potrzebą podrzędną. Liczyło się już tylko to, by wyjść z latryny w stanie chociaż trochę przypominającym ten, w którym znajdowałam się jeszcze parę minut temu, czyli w miarę schludnym. Stąpając na czubeczkach palców asekurowanych przez mini papucie(miałam bose stopy, nie chciałam stawiać ich na wodnistym podłożu, a ciapki obejmowały jedynie moje palce) balansując jak balerina, jedną ręką przytrzymując się ściany, drugą podpierając drzwi przeklinałam w duchu szalonego kierowcę, którego brawurowa jazda dosłownie! rzucała mnie na kolana, usiłując jednocześnie wcelować się w dość mizernych rozmiarów sedesik.
Skuterkiem przez Hue! – Wietnam
W Wietnamie, gdzie wszystko jest miniaturowe (zaczynając od ludzi, a na sprzęcie codziennego użytku kończąc) wpadliśmy na pomysł wynajęcia skuterków. Skuterków wraz z kierowcą – bo nikt z nas nie czuł się na tyle pewnie, by przyłączyć się do szalonego ruchu ulicznego w pojedynkę. Kiedy po dobiciu targu, kierowcy w ekspresowym tempie podbiegli do mnie i do Agi (pozostawiając zdziwionych naszych dwóch kolegów) –jeszcze wtedy nie wiedziałam, co mogło być tego przyczyną. Teraz już wiem- lżejszy klient mniej paliwa spali!. Wysokiego, ale szczupłego Radka przygarnął po długiej chwili niezbyt zadowolony kierowca, natomiast na wysokiego i dobrze zbudowanego Roberta nie reflektował nikt z kilkunastoosobowej grupy kierowców! Cała ta sprawnie przeprowadzona akcja przypominała po trosze dobieranie graczy do drużyny na zajęciach w-fu. Kiedy to na najfajniejsi I najbystrzejsi rozchwytywani są błyskawicznie, a na parkiecie pozostają jedynie, brutalnie rzecz ujmując -klasowe niedołęgi. Jak więc się okazało chłopcy tego poranka mieli odegrać taką właśnie rolę. Po kilku minutach pertraktacji, podbijaniu ceny I wymownych spojrzeniach w kierunku naszego będącego najwyraźniej w szoku kolegi, kierowcy machnęli ręką po raz ostatni po czym ostentacyjnie opuścili plac. Został jedynie najchudszy i najniższy kierowca, który ewidentnie pomimo chęci nie zdążył dobiec do mnie I do Agi, bądź też zwyczajnie nie miał siły rozpychać się łokciami I walczyć z konkurencją. Kiedy po długiej chwili milczenia, lustrowania wzrokiem Roberta I zapewne kalkulowania jego wagi, w końcu z niezmiernie niezadowoloną miną, zgrzytając zębami wskazał na Roberta, po czym niepewnie przesunął dłonią w kierunku mini skutera- nie posiadaliśmy się ze szczęścia, a najbardziej Robert ma się rozumieć! Kiedy Robert zasiadł na siedzonku, wszyscy wstrzymali oddech, bo wyglądało to tak, jakby skuterek miał się zaraz zapaść pod ciężarem pasażera. Ja Aga i Radek jechaliśmy w małych odstępach, Robert już na samym początku zniknął nam z pola widzenia. Kierowcy wbrew naszym sprzeciwom postanowili urządzić sobie mini wyścigi. Nawet nie zwolnili kiedy prawie zderzyliśmy się z nadjeżdżającym z naprzeciwka pickupem. Robert nie jedzie z nami, Robert jedzie za nami- krzyczał śmiejąc się Radek. Kiedy w końcu zza zakrętu wyłonił się Robert, niezadowolony kierowca dał znak ręką byśmy się zatrzymali. Pod ciężarem pasażera przetarła się opona. Kierowca wymienił sprzęt. Chciał też wymienić klienta! Robert sypnął napiwkiem. Ruszyliśmy dalej. Po chwili skuter Roberta zaginął ponownie. Kiedy przez następne kilka minut Robert wciąż się nie pojawiał, postanowiliśmy zawrócić. I gdzieś przy drodze zobaczyliśmy zdenerwowanego kolegę i kompletnie załamanego kierowcę. Poszedł drugi skuter, przetarta opona i jeszcze coś poważniejszego. Roztrzęsiony kierowca zawraca po pomoc. Przesiadam się na pojazd Agi, a mój kierowca (wystraszony niemiłosiernie) zabiera Roberta. Ten po traumatycznych przeżyciach woli iść pieszo. Po kilku metrach daje za wygraną. Ex kierowca rzuca w stronę kolegi pogardliwe stwierdzenia” one dwie lżejsze niż ty jeden gruby” (Robert gruby nie jest, przeciętny facet), następnie głaszczę się po brzuchu, too much food – drze się, po czym obrzuca kolegę wymownym spojrzeniem.. Robert w akcie desperacji zwiesza głowę. Po kilku godzinach dołącza do nas kierowca Roberta z nowym sprzętem. Robert po raz kolejny zmienia pojazd i sypie dolarami. Pozostali kierowcy wyśmiewają Roberta i robią sobie jaja z pechowego kierowcy. W drodze powrotnej Robert ponownie ginie. Czekamy na niego przed hotelem. Jezu, co tym razem- myślę głośno. I wtedy zza rogu wyłania się zdezorientowany Robert, a za nim prowadząc skuter i utykając, zalany krwią podąża kierowca. O ja pie…zawiesza głos w powietrzu Radek. Obserwujący scenę tubylcy pokładają się ze śmiechu. – Przy skręcie przeważyłem skuter nie na tą stronę co trzeba i wjechaliśmy na pędzącą kobietę- wydukał Robert. Kierowca zdążył już się popłakać, pokazuje na skuter, na zakrwawioną rękę, a na koniec wskazuje na Roberta wykrzykując never, never! Robert obejmuje kierowcę, bo Roberta bardzo wzruszają wszelkie nieszczęścia, kalectwa i niesprawiedliwości. Wyciąga dolary, wręcza plik banknotów poszkodowanemu, spokojnym głosem mówi –” kurwa, za tą kasę to bym sobie nowy skuter kupił” po czym grzecznie siada na schodku, łapie się za głowę, następnie macając się po brzuchu jak mantrę powtarza słowa- przecież w to ciało zainwestowane są tysiące złotówek! …
Wieczorem w biurze turystycznym kupując bilety autobusowe Robert siada na miniaturowym krzesełku. Krzesełko łamie się z trzaskiem. Następnego dnia Robert wyłącznie spaceruje pieszo, posiłek spożywa na stojąco i odmawia spania na łóżku piętrowym.
Biegunka polega na znacznym zwiększeniu liczby wypróżnień. Znacznym!
Wszystko zaczęło się od ogórka. Ogórek jak ogórek. Co w nim może być zaskakującego? (nic, pod warunkiem że jest świeży i nie popity wodą z nie wiadomo jakiego źródła). Takim właśnie warzywem zostałam poczęstowana na wyspie Elephanta. Serwowanym prosto z pomarszczonej dłoni bezzębnej staruszki. Nie odmówiłam…Ogórek może zaskoczyć, a robi się jeszcze niemiłej, gdy zaskoczy cię w parku pełnym turystów. Tak więc ogórek świeży, to fantastyczne rozwiązanie. Szczególnie w upał. Super orzeźwiający (bo ten nieświeży, to taki raczej oczyszczający. A powiedzenie Dehli Belly również nie wzięło się znikąd. Przebywałam w wielu żywieniowo ryzykownych krajach, ale dopiero w Indiach, a dokładniej w stolicy tego kraju zrozumiałam co to znaczy zemsta Faraona. Spacerując po parku, nagle poczułam, że coś złego dzieje się z moimi wnętrznościami. W trybie natychmiastowym musiałam skorzystać z toalety. MUSIAŁAM! Nerwowo drepcąc w miejscu rozglądam się wokół. Po chwili rozglądałyśmy się już wszystkie. Dłużej nie mogłam wytrzymać. Dłużej oznaczało katastrofę. Kiedy koleżanka znacząco kiwnęła głową i wskazała na kępę jakiegoś ziela, dobre i to- pomyślałam. Z wysiłkiem podbiegłam do mizernego krzaka i w jednej sekundzie moja nadzieja została brutalnie zmiażdżona. Po drugiej stronie, ryżem z jarzynami raczyła się pokaźna hinduska rodzina. W parku pełnym ludzi nie ma toalet, i nie ma dla mnie ratunku. -Są, są ! – drze się na całe gardło Aga. Zbieram się w sobie i pełznę w kierunku skąd dochodzi jej głos. Widzę skleconą z kilku desek toaletę. Z wycieńczenia i w obawie przed nieuchronną katastrofą wpadam do męskiej. Ale co to za różnica. Tu i tu jedynie dziura w podłożu. Zatrzaskuję za sobą drzwi (nie ma zamka) i … nie wytrzymuję. Nawet nie zdążyłam ściągnąć spodni. Na szczęście mam na sobie szeroki model. Sindbadki. Nie pozostaje mi nic innego, jak pozbyć się bielizny z całą jej zawartością. Spodnie nienaruszone. Nagle mój wzrok pada na kranik i szlauch, w którym zapewne płynie woda, myślę. Nie mylę się. Chwila konsternacji, a już po chwili gdzieś w Indiach, w obskurnej męskiej toalecie, jedną ręką przytrzymując niedomykające się drzwi, w drugiej dzierżąc gumową rurę…biorę prysznic. Wkładam całkiem świeże spodnie, wyłaniam się na powierzchnię, i choć wciąż blada, to z nieopisanym wyrazem ulgi na twarzy.
Zemsta Faraona – ciąg dalszy – Nepal
Problem żołądkowy, a raczej problemy żołądkowe nadal nie pozostają rozwiązane. Tym razem zemsta Faraona dosięga również Agę. Spacerując u podnóża Himalajów tak naprawdę skupiamy się jedynie na…wypróżnianiu. Kiedy napotkana na drodze wieśniaczka zaprasza nas do chaty, od razu wykrzykuję toaleta jest? Hm, wieśniaczka drapie się po głowie, – no, wychodek jest? Powtarzam, – no jest odpowiada Pani i z dumą prowadzi mnie do wykopanej w ziemi dziury, jedynie z jednej (na szczęście frontowej strony)ogrodzonej kawałkiem mocno nadwyrężonej blachy falistej. Ja pierwsza – krzyczę do Agi. Podbiegam do dziury i… do niej nie trafiam. Ostrzegam Agę, ta wyłania się zza blachy dopiero po kilku minutach. Blada, słabym głosem mówi. – wyciągaj kasę z kieszeni i nie żałuj kobiecinie. -Co? dopytuję się. Ta spokojnie odpowiada. Słuchaj, nie trafiłaś w dziurę, widziałam. Ja też nie trafiłam. Obsrałam cały ten prowizoryczny kibel, zasrałam ścieżkę do niego prowadzącą, i trochę tej extra blachy którą prezentowała nam z taką dumą. Po drodze tutaj zasrałyśmy całkiem pokaźny kawał Himalajów. Ja już nie mam siły, a babie się należy. Uradowana naszą szczodrością wieśniaczka zaprasza na poczęstunek. Odmawiamy, musiałyśmy odmówić. Nie chciałyśmy tam siedzieć, udawać że rozumiemy gospodarzy, popijać herbatkę z łojem, kiedy ktoś z domowników postanowiłby skorzystać z tego wychodka na odświętne okazje! Uciekamy. Docieramy do pensjonatu, z tarasu którego można podziwiać zachód słońca nad Himalajami. Aga nadal ma problemy z biegunką. Toaleta jest jedna, i to w dość niefortunnym miejscu – na tarasie, tuż przy głównym wejściu do restauracji. Aga znika w niej na jakieś dobre kilka minut, a odgłosy delikatnie mówiąc… stękania, prykania i mięcia gazety zakłócają magię chwili. Zmieszani turyści spoglądają na mnie znacząco. Szuram więc krzesłem, kaszlę (prawie jak ktoś, kto cierpi na mocno zaawansowaną gruźlicę), żeby tylko w jakiś sposób zakamuflować niezbyt eleganckie odgłosy. Z miernym jednak skutkiem.
Buy two, get one home – Marrakesz
Spacerując uliczkami Mediny, ktoś włożył mi w dłoń ulotkę reklamującą autobus hop in hop out, czyli taki, który zawiezie leniwego turystę do największych atrakcji miasta. Bilet był drogi, ale sprytny sprzedawca zachwalał atrakcję, że bilet ważny na cały dzień, że zobaczymy najciekawsze zakątki Marrakeszu, że możemy wskakiwać, wyskakiwać, no to dałyśmy się namówić. Z biletem w ręku poszłyśmy na wino, a dopiero wieczorem zajęłyśmy miejsca w autobusie, który ku naszemu zdziwieniu kierował się w stronę nowoczesnej dzielnicy miasta, gdzie kierowca nagle zatrzymał pojazd i kazał nam wysiadać. Jak to? Ostatni przystanek, usłyszałam w odpowiedzi. No dobrze, ostatni to my zaczniemy od początku. I ponownie zajęłam miejsce, niestety już lekko poirytowany pan kierowca oznajmił, że bilet ważny był na cały dzień, który zresztą już się skończył, a nie na 24h, że autobusy kursują jedynie do godziny 20.00, a ta już wybiła, że bilet nie podlega zwrotowi, i że jutro nie możemy z niego skorzystać… Spojrzałam zrezygnowana na Agę, masz ochotę na drinka?, mam, usłyszałam w odpowiedzi. Nigdzie nie widać było sklepu z alkoholami, nawet w nowoczesnej dzielnicy nie było łatwo o takowy. Wreszcie po intensywnych i wyczerpujących poszukiwaniach odnalazłyśmy malutki sklep z bogatym jednak asortymentem. Poprosiłyśmy o dwie nieduże butelki koniaku. Dostałyśmy je zapakowane w ogromną czarną foliową torbę. Raczyłyśmy się szlachetnym trunkiem wprost z butelki, pieszo przemierzając dystans dzielący nas do Mediny, czyli jakąś dobrą godzinę drogi. Istniała więc szansa, że dotrzemy do celu już całkiem wesołe. Dlaczego nie wyrzucisz tej wstrętnej reklamówki? Spytała Aga. A może dlatego, że jest w niej jeszcze jedna butelka koniaczku? No tak, tak, zapomniałam. W końcu przyszedł czas na drugą butelkę. Wyciągam…dwa plastikowe kubeczki, butelki nie ma! Retrospekcja. Prosiłyśmy o dwie, tak? Tak. Ja zapłaciłam za jedną, a ty za drugą, tak? Tak. Ja powiedziałam żeby obie włożył do jednej torby, a on potwierdził, tak? Tak. No to nas malowniczo zrobili w konia tak? No tak…No nic, wszędzie obowiązuje zasada kup jeden produkt, drugi dostaniesz gratis, kiedy w Maroko – zapłać za dwa, a zabierz jeden!
Marrakesz zdążyłyśmy poznać już jak własną kieszeń. Wiedziałyśmy co i gdzie, jak i skąd. Wracając z Casablanki wylądowałyśmy ponownie na dworcu w Marrakeszu. I ponownie złapałyśmy taksówkę na stare miasto. Kiedy byłyśmy już w środku, a nasze walizki w bagażniku, ku naszemu zaskoczeniu, na przednie siedzenie wgramolił się dość potężnej budowy mężczyzna. – On jedzie w tym samym kierunku, chcecie dzielić taksówkę? spytał pan kierowca. Spojrzałam na Agę, w sumie czemu nie, będzie taniej. – Ok, chcemy. Kiedy kierowca skręcił nie w tę stronę, w którą był powinien zaczęłam się niepokoić, kiedy ignorował moje pytania, byłam już naprawdę zaniepokojona, a kiedy poprosiłam, by się zatrzymał, bo chciałam wysiąść, a on jedynie odpowiadał …nic się nie bój, wszystko w porządku, najpierw podjedziemy do domu tego pana…!nie wytrzymałam napięcia i niczym James Bond otworzyłam drzwi pędzącego samochodu (ku mojemu zdziwieniu porywacz jeszcze ich nie zablokował)i zagroziłam wyskoczeniem z auta. Doprowadziłam tym kierowcę oraz współpasażera do szewskiej pasji. Współpasażer drżącą z podniecenia i gniewu dłonią podał mi swój paszport i stos papierów. – – Zobaczcie, jestem uczciwym człowiekiem, to że jesteście w Maroku, nie znaczy że zaraz będzie was ktoś porywał! No, nie byłabym tego taka pewna, mruczę pod nosem, chociaż kto by chciał porwać takie dwie, wiecznie niezadowolone baby? Dodawałam sobie otuchy. W końcu kierowca zatrzymuje pojazd na dość podejrzanym osiedlu, nasz współpasażer wysiada” po czym wraca po niespełna minucie. Za nim podąża starsza kobieta, – matko, zaczyna się, improwizowany ślub, Jezu … – To moja mama, (zapewne moja przyszła teściowa) ze złością cedzi przez zęby współpasażer. Chciałem wam tylko pokazać, że mam normalną rodzinę i nie jestem żadnym porywaczem! Kobieta zaprasza nas na herbatę, tłumacząc, że w jej domu nic nam nie grozi. No akurat ze strony teściowych, to człowiekowi zawsze coś grozi, dodaję cicho. Rezygnujemy jednak z zaproszenia. Po takich wrażeniach nawet najlepiej zaparzona herbata nie może się równać z kieliszkiem czerwonego wina !
Święta woda i wino z Kany Galilejskiej – Izrael
W Izraelu dołączyła do nas moja mama. Chyba każda kobieta w Polsce wyznająca chrześcijaństwo, po przekroczeniu pewnego wieku marzy o wyjeździe do Ziemi Świętej. Z mamą podążałyśmy szlakiem Chrystusowym. Zaliczałyśmy kościoły, pagórki, place – gdzie nauczał Jezus, miejsce jego narodzin, miejsce śmierci itd. W Betlejem sprzedawano świętą wodę, mama wpadła na pomysł, że może by tak napełnić ową wodą małe plastikowe buteleczki. Napełniłyśmy dwie, po wodzie mineralnej. Butelki schowałam do plecaka. Następnego dnia rano wyruszyłyśmy na stopa dookoła jeziora Galilejskiego. Przystanków sporo, Kana Galilejska, gdzie kupiłyśmy kilka butelek wina, Kibuc En Gedi, Wzgórza Golan, Tabga- gdzie Jezus rozmnożył ryby, Kafarnaum…Żar lał się z nieba, skończyła się woda, w dodatku utknęłyśmy gdzieś na odcinku – Góra Tabor- Tyberiada. Jak na złość nie zatrzymywał się nikt. Odbiłyśmy kilkanaście kilometrów od głównej trasy by dotrzeć do Góry Tabor, i nawet nie zauważyłyśmy kiedy zaczęło się ściemniać. Było już całkiem ciemno, a my wciąż stałyśmy machając obolałymi już rękoma, próbując złapać łapiąc stopa na tym zupełnym bezludziu. Było zimno, zaczął siąpić deszcz, byłyśmy głodne, a plecaki zrobiły się jakieś takie bardzo ciężkie…
No nic, musimy napić się wina, trochę się rozgrzejemy, zawyrokowała mama. No i poszła butelka z Kany, potem druga. Piłyśmy z gwinta, bo niby jak inaczej? Od razu wróciły humory, i jakby zrobiło się cieplej. Zarówno na ciele jak i na duchu. Cudowne działanie cudownego wina. Po chwili też nadjechało jakieś auto, i sympatyczne małżeństwo podrzuciło nas do głównej drogi.
Święte wino czyni cuda- spuentowałam. Aga z mamą twierdząco pokiwały głowami. W hotelu rozpakowując plecak i stwierdzam brak święconej wody, za to na dnie znajduję puste butelki. Mamo gdzie woda? Pytam. Mama udaje, że nie słyszy. Gdzie woda – powtarzam. Wypiłyśmy. Co? Wykrzykuję przerażona! – No wypiłyśmy. było gorąco, byłyśmy zmęczone i zapomniałyśmy że to woda święcona. A że była w butelce po mineralnej, to nic dziwnego że się …- pomyliłyśmy, dodałam. No tak, ja dopiero zorientowałam się, kiedy Aga dopijała drugą butelkę, no i nie chciałam robić zamieszania, kontynuowała mama. Żeby tylko po takiej dawce świętości, nie spodobało nam się życie w klasztorze, pomyślałam.
Cycki latem, cycki zimą – Meksyk, Szwecja
Pierś, a potocznie cycek – u drobiu to tylko mięso z przedniej części tułowia, u ludzi największy gruczoł powleczony jędrną, bądź mniej jędrną skórą (w zależności od wieku)- czyli nic nadzwyczajnego. Dlaczego więc wzbudza tyle emocji?
Zima…
Sztokholm. My i bliźniaki. Tomek i Michał – praktycznie nie do odróżnienia. Zatrzymujemy się w schronisku młodzieżowym w centrum starego miasta. Wraz z Agą zostaję przydzielona do celi dwuosobowej (pokój z żelazną pryczą i zakratowanym oknem), chłopaki lądują w dormitorium na końcu korytarza.- Za godzinę pukamy do was i obmyślamy plan na wieczór, mówi Tomek (albo Michał). Dobra za godzinę- odpowiadam. Punktualnie rozlega się głośne pukanie. Zdążyłyśmy przespać się chwilkę. Aga zresztą wciąż śpi. Powolnym ruchem otwieram drzwi. -No to co robimy?- pytam. Cisza, powtarzam pytanie i zapraszam chłopaków do środka. Nie chcą wejść, rozmawiamy w progu. Są jacyś dziwni, zmieszani, zdenerwowani, wystraszeni. Co jest do cholery – myślę? Przejmuję inicjatywę i na wieczór planuję wino grzane na starówce. Chłopaki grzecznie przystają na moją propozycję. Unikają mojego wzroku, e tam wzroku, oni w ogóle na mnie nie patrzą. Wpatrują się w ziemię i drżącym głosem mówią – dddobra, to za 30 min. po czym uciekają…
Matko co jest? Słyszałaś ?- pytam Agę. Jacyś tacy dziwni byli. Aga wykręca się od ściany, przeciąga, od niechcenia spogląda na mnie, przenosi wzrok na drzwi, i w sekundę potem znowu na mnie. Przeciera oczy i dosłownie wgapia się we mnie jak przysłowiowa sroka w gnat.
Ty tak z nimi rozmawiałaś? Pyta
No tak, a jak? Dziwni jacyś byli. – Tak gadałaś? Matko, tak! odparowuję. To spójrz w lustro – mówi. Spojrzałam. Jezu! Obie moje piersi wyskoczyły z bawełnianego topu na ramiączka.! Tylko ramiączka pozostały na miejscu. Reszta zsunęła się prawie do pasa. Opinając moje dwa cycki od spodu. Wyglądało to jak jakaś perwersyjna bielizna z sexshopu. Już chyba wolałabym wystąpić topless.
No, to sobie pogadałaś, dodała.
Lato
Już drugi dzień lenimy się w meksykańskiej wiosce na skraju dżungli. Śpimy w bambusowych chatkach, na wytartych hamakach. Czas płynie wolno. Na szczęście do naszej dyspozycji (oraz kilku innych turystów) oddano zachodnią toaletę/łazienkę. Z prysznicami, dużym lustrem, całą w białych kafelkach. By do niej dotrzeć należy przejść przez całą wioskę, czyli wyminąć kilka chatek, zagrodę kur i obowiązkowo miejsce spotkań integracyjnych, czyli dwie drewniane ławeczki ustawione przy dogasającym ognisku. Idę do toalety- krzyczy Aga. To idź odpowiadam. Po kilkunastu minutach wraca. Ten widok mnie przeraża. Aga, niczego nieświadoma stoi tak przede mną (i resztą współszałaśników) z cyckami na wierzchu. Ma na sobie górę od bikini. Jakimś cudem miseczki kostiumu zsunęły się aż pod pachy. Jedna dyndała pod jedną pachą, druga pod drugą, a cycki dyndały samotnie. Na wierzchu. Ścieżką główną szłaś, czy może chowałaś się po krzakach? – pytam z nadzieją w głosie. No co ty, jak zawsze- odpowiada. Wygodny ten kostium? zaczynam inaczej. Extra jest! Odpowiada po czym machinalnie łapie się za piersi. Momentalnie wyczuwa, że coś jest nie tak. Spogląda w dół, następnie spogląda na mnie, na zdziwioną włoszkę, znowu w dół, poprawia miseczki, po czym siada na łóżku i spokojnie mówi- no to chyba musimy się stąd zwijać…
Samolot, Pan pilot i języki świata – Egipt
Żar leje się z nieba, arab ciągnie mnie za rękaw –”chodź, chodź pokażę ci najpiękniejszy posąg w całym Karnaku. Chodź”. Poszłyśmy. Posąg sfinksa, do którego nas zabrał, niczym nie odróżniał się od dziesiątek pozostałych. Ale ten przynosi szczęście, potrzyj tu, potrzyj tam a potem daj mi pieniążek, nawoływał. Pieniążek za co? Pytam. No na szczęście, dla mnie, dla Allacha – mówi unosząc wzrok ku niebu. Niech spada, a z nim ten Allach i te wszystkie bożki, mam go dość- mówi Aga. Ja też- przytakuję. Wszyscy najlepiej niech spadają! Następnego dnia rano wchodzimy na pokład egipskich tanich linii lotniczych…Tak, tanich i to w dodatku egipskich…W przejściu wita nas podekscytowany pan pilot i dla równowagi niemiła i mocno znudzona pani stewardessa. Pan pilot (chyba ze względu na naszą słowiańską urodę) wita nas słowami ”zdravstvuj dień” po czym rozpoczyna standardową pogawędkę ”o pogodzie i warunkach rejsu” powtórzoną w kilku językach! Podczas lotu zauważam brak drzwi. Na szczęście do kokpitu. Wnęka zasłonięta jest jedynie jakąś nędzną szmatką, która zresztą zaraz po starcie zostaje zdjęta. Pan pilot, a dokładniej jego plecy pozostają pod baczną obserwacją pań. Panom z wyobraźnią pozostaje zabawa w terrorystę. Kiedy przychodzi czas na przekąski z kokpitu wyłania się pan pilot!. Przyodziany w fartuszek popycha wózek z zimnymi przekąskami i ku uciesze damskiej części pasażerów napełnia filiżanki kawą bądź herbata- wedle życzenia. Co to do cholery ma być? Słyszę mocno poddenerwowanego mężczyznę. Cyrk? !.Kątem oka widzę jak jakaś kobieta gładzi go po dłoni. Nie cyrk. Po prostu człowiek orkiestra, albo jak nasza kobieta pracująca- żadnej pracy się nie boi!
Słuchaj, wczoraj tak na Allacha psioczyłyśmy, a co będzie jak się on dzisiaj, na nas, na ten samolot obrazi? Pyta Aga. Słuchaj, nie jest to zbyt fortunny czas, i miejsce na tego typu pogadanki- szorstko odpowiadam. W chwilę potem
samolocik raptownie traci wysokość, żołądek podchodzi mi do gardła. Wpadamy w silne turbulencje, a pani stewardessa szarpie za klamkę przednich drzwi. Nie jestem pewna, czy jest to standardowa operacja biorąc pod uwagę fakt, że wciąż jesteśmy gdzieś w przestworzach!.
Sekundy później z kokpitu pilota wyłania się zdezorientowany steward, biegiem pokonuje dystans dzielący go do tylnego wyjścia, po czym podobnie sprawdza klamkę, pokazuje znak ok i wypowiada – zamknięte. To oni sobie podczas lotu sprawdzają czy drzwi pozamykali? Czy jak? Wypytuję Agę. Nie wiem, nie wiem, nie pytaj odpowiada przerażona.
Wymioty – gwałtowny wyrzut treści pokarmowej z żołądka. Na zewnątrz!
W autobusie relacji Thaton- Chiang Mai – po prostu miało być luksusowo. Thaton położony jest na wzgórzach północnej Tajlandii, tuż przy granicy z Birmą. W lokalnej jadłodajni, gdzieś w kącie stoi drewniane biurko za którym siedzi mężczyzna w poplamionej, białej bawełnianej koszulce. Na ścianie przyklejony jest odręcznie pisany rozkład jazdy autobusów- to pewnie tu, myślę. Kasa biletowa tu?- pytam znudzonego Pana. No tu, odpowiada. Dwa bilety do Chiang Mai proszę. Luksusowe? pyta Pan. Niech będą luksusowe!
Kilka godzin później zajmujemy miejsca w piętrowym, klimatyzowanym pojeździe. Wnętrze przypomina wystrój domów publicznych z lat 90tych… Wściekle różowe, atłasowe firaneczki, poduszki w kształcie serca w tym samym kolorze, nad głową migocące gwiazdy (miniaturowe jarzeniówki), delikatnie mówiąc nastrojowo… Jak na luksusową podróż przystało każdy pasażer dostaje butelkę wody mineralnej, batonik i ulubione przez tajów chipsy wegetariańskie, tym razem o smaku …glonów. Nie wiedzieć czemu, wszyscy rzucają się na chrupki. Po niespełna godzinie, kiedy pojazd zjeżdża zawiniętą jak serpentyna drogą, zaczynam czuć się źle. Po kwadransie czuję się bardzo źle, a po kolejnych minutach wymiotuję do plastikowej torebki, którą to zresztą przywiązałam sobie do nadgarstka. Zasypiam na kilka minut, po czym budzi mnie …odgłos wymiotowania dobiegający gdzieś z tyłu autobusu. Po chwili, nie jest to już odgłos, ale odgłosy. Wymiotuje, a dokładniej całą tę sytuację odzwierciedla słowo – rzyga! cały autobus. Ktoś kończy, ktoś zaczyna. Na przemian. Bez wyjątków. Przecież my się tu wszyscy zarzygamy na śmierć, słabym głosem mówię. Widok wymęczonych ludzi, płacz dzieciaków, i fetor unoszący się w powietrzu z całą pewnością można by podciągnąć pod przeżycie ekstremalne. Kiedy w końcu zatrzymujemy się na stacji benzynowej, z naszego pojazdu wyłaniają się blade twarze pasażerów, a każdy z nich w jednej ręce dzierży torebkę z cuchnącą zawartością, w drugiej zaś… puste opakowanie po glonowych chipsach!
Pingback: Irak