Położenie: Karaiby
Stolica: Willemstad
Język: Papiamento, holenderski
Waluta: ANG (gulden antylski)
Spis:
Karaiby
Gulasz z iguany
Nena Sanchez
CHI CHI – GRUBE BABY:)
Curacao
,,Holidejowa destynacja,, i ja gdzieś w tym wszystkim… A jednak. Spokojnie, nie zwariowałam, nie zmieniłam upodobań, nie zamieniłam się również w rozmiłowaną w drinkach z parasolką wczasowiczkę:). Zwyczajnie, odwiedziłam przyjaciół, którzy mieszkają na należącej do holenderskich Antyli wyspie- Curacao. Gdyby nie oni, zapewne jeszcze długo nie zawitałabym w rejony Karaibów.
Najpierw było zaproszenie, następnie krótki lot z Londynu do Amsterdamu, a później trochę dłuższy, dziewięciogodzinny rejs dreamlinerem:) do Curacao z międzylądowaniem na znanej z przepięknych plaż i piękniejszych turystów- Arubie.
Stolicą wyspy jest wpisane na listę UNESCO-Willemstad. Miasto składa się z dwóch części: starej zwanej Punda, oraz nowej- Otrobanda.
Obie części połączone są zwodzonym mostem pontonowym, z jednej części na drugą, można się również przedostać kursującymi często promami- przeprawa jest nieodpłatna. Willemstad z przepiękną architekturą, kolorowymi zabytkowymi kamieniczkami i urokliwymi knajpkami, z mocno zachodnimi cenami, holenderskimi marketami do złudzenia przypomina miniaturkę Amsterdamu.
Język holenderski jest wszechobecny, i pomimo faktu, iż Curacao jest autonomicznym krajem wchodzącym w skład królestwa Niderlandów, to tubylcy chętnie i płynnie posługują się językiem holenderskim,praktycznie spychając papiamento na druga pozycję. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu,że Curacao jest wymarzonym miejscem dla holenderskich emerytów.
Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od drinka z produkowanym na wyspie likierem pomarańczowym- Curacao:)
Po drinku, jak to zazwyczaj bywa, następuje kolacja- obiad ewentualnie. Nie mogłam odmówić sobie typowego na wyspach dania…
Jednym z popularniejszych dań na Karaibach jest gulasz z tego ślicznego zwierzątka. Po zabiciu, iguana jest patroszona a następnie gotowana w wodzie z przyprawami oraz dużą ilością soli. W smaku, przypomina jak większość egzotycznych specjałów -kurczaka. Bardzo smaczne danie, ale jak w przypadku świnki morskiej, więcej kości niż mięsa, więc potrawa raczej bezsensowna, funkcjonująca na zasadzie homara- więcej roboty i papraniny niż pożytku- konsumpcji.
Najbardziej popularną lokalną artystką na wyspie jest Nena Sanchez. Pełne życia jaskrawe kolory mają odzwierciedlać holendersko-karaibski charakter wyspy, a jej prace zdobią murale wokół wyspy, instytucje, hotele oraz prywatne domy. Moim ulubionym motywem jest portret lokalnej kobiety w kapeluszu z kwiatów. Niestety, oryginalna Nena jest stanowczo za droga, jak na moją raczej płytką kieszeń.
Mianem Chi Chi określany jest pewien specyficzny typ kobiet zamieszkujących Curacao. Dawniej, tytuł ten zarezerwowany był wyłącznie dla najstarszej w rodzinie córki, obecnie współczesna Chi Chi to postawna kobieta, o krągłych falujących kształtach, im bardziej falujące- tym lepiej:) I pupie takiej (delikatnie rzecz ujmując), że sama Kim Kardashian mogłaby popaść w kompleksy-oraz koniecznie w kolorowych wałkach we włosach. Im bardziej kolorowe-tym lepiej.
Chi Chi jako symbol wyspy rozpropagowała Serena-artystka z Niemiec, która założyła mini fabrykę gdzie chi chi są produkowane oraz malowane ręcznie. Figurki zdobią restauracje, galerie sztuki, butiki oraz sklepy z pamiątkami. Chi Chi są wszędzie.
Co prawda Curacao nie jest tak sielankowe i urokliwe jak sąsiednia Aruba, ale i tutaj znajduje się kilka fajnych i ciekawych miejsc. Jednym z nich jest rezerwat przyrody Boka zlokalizowany na stosunkowo nieprzyjemnym, kamienistym wybrzeżu z kilkoma zatoczkami z których ku uciesze turystów z ogromnym impetem wystrzeliwują fale morskie.
Do Boka pistol, prowadzi moja chyba najbardziej ulubiona trasa wyspy, którą nazwałam afrykańską drogą. Surowy, przesuszony krajobraz, sepia, wyboista, szutrowa droga, kaktusy- rewelacja:)!.
No i stare, białe solnisko.
Ponieważ Karaiby kojarzone są z totalnym ,,chill outem,,-i całą resztą z chill outem związaną – bardzo często do końca nielegalną;), rajskimi plażami, palmami I drinkiem z parasolką właśnie, zwyczajnie nie mogłam, ba!- nawet mi nie wypadało, chociaż przez jeden dzień nie zamienić się w standardową wczasowiczkę.
Ok, dokładnie kilka godzin, w praktyce 2-3h… na plaży zazwyczaj już po godzinie zaczyna mi się niesamowicie nudzić. Omijam te niebiańskie miejsca szerokim łukiem, ale skoro wylądowałam już na Karaibach-na plaży pojawić się musiałam…nawet jeżeli Curacao I plaże wyspy, nawet w połowie nie dorównują urodzie plażom sąsiedniej Aruby. Są stosunkowo krótkie i poprzecinane nieprzyjaznymi formacjami skalnymi.
p.s. plażowania wystarczy mi na kolejnych kilka lat. Ładnych kilka lat.
Luksus, przepiękne resorty, drinki, słońce, wiecznie dobry humor i przepiękna miejscówka moich przyjaciół…kto wie? Może mogłoby mi się tutaj spodobać?…
Były drinki, było słońce, był szampan wypity w opuszczonym dworku, który nazwałam polem bawełnianym:)
a potem, już tylko pożegnalna kolacja była…
Na otarcie łez, od pewnej ulicznej artystki za bezcen kupiłam może i trochę kiczowatą, ale za to karaibską Matkę Boską. Malowaną ręcznie na drewnie, w dodatku wysadzaną kolorowymi szkiełkami… Zaszalałam, skoro jestem na Karaibach, to Matka Boska winna być czarna, poprosiłam nawet panią artystkę o to, aby namalowała mi czarną Maryję – w tak popularnych przez miejscowe kobiety, kolorowych wałkach we włosach… Pani artystka zgodziła się ochoczo (w pierwszej chwili bałam się gniewu pochodzącej z bogobojnego kraju- Brazylii artystki), artystka przyjęła moją dość nietypową prośbę nie tylko z aprobatą, ale ze zrozumieniem… tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy po kilku dniach, powróciłam odebrać dzieło- ku mojemu zaskoczeniu, na ścianie atelier wisiała moja matka boska w lokach-a dokładniej kolorowy koszmarek. Dzieło wyglądało tak, jakby malował je, co najwyżej! pięciolatek, to zwyczajnie było straszne!!! Na szczęście obok wisiała czarna Matka, bez wałków, za to z pełnymi ustami, afro i w karaibskich kolorach, złapałam więc moją piękną Matkę, która przypominała trochę lalkę barbie, zapłaciłam szybciutko (bojąc się konfrontacji z artystką i momentu w którym będę musiała tłumaczyć, dlaczego nie chcę Matki Boskiej w wałkach, o którą przecież prosiłam, a nerwy mogły i miały prawo mnie ponieść) i nawet nie zapytałam dlaczego moje zlecenie artystka przekazała najwyraźniej swojej kilkuletniej, umorusanej kolorowymi farbkami córeczce. Trudno, tego już raczej nigdy się nie dowiem…