Curacao 2015

Położenie: Karaiby
Stolica: Willemstad
Język: Papiamento, holenderski
Waluta: ANG (gulden antylski)

Spis:
Karaiby
Gulasz z iguany
Nena Sanchez
CHI CHI – GRUBE BABY:)
Curacao


Karaiby

,,Holidejowa destynacja,, i ja gdzieś w tym wszystkim… A jednak. Spokojnie, nie zwariowałam, nie zmieniłam upodobań, nie zamieniłam się również w rozmiłowaną w drinkach z parasolką wczasowiczkę:). Zwyczajnie, odwiedziłam przyjaciół, którzy mieszkają na należącej do holenderskich Antyli wyspie- Curacao. Gdyby nie oni, zapewne jeszcze długo nie zawitałabym w rejony Karaibów.


Najpierw było zaproszenie, następnie krótki lot z Londynu do Amsterdamu, a później trochę dłuższy, dziewięciogodzinny rejs dreamlinerem:) do Curacao z międzylądowaniem na znanej z przepięknych plaż i piękniejszych turystów- Arubie.
Stolicą wyspy jest wpisane na listę UNESCO-Willemstad. Miasto składa się z dwóch części: starej zwanej Punda, oraz nowej- Otrobanda.


Obie części połączone są zwodzonym mostem pontonowym, z jednej części na drugą, można się również przedostać kursującymi często promami- przeprawa jest nieodpłatna. Willemstad z przepiękną architekturą, kolorowymi zabytkowymi kamieniczkami i urokliwymi knajpkami, z mocno zachodnimi cenami, holenderskimi marketami do złudzenia przypomina miniaturkę Amsterdamu.











Język holenderski jest wszechobecny, i pomimo faktu, iż Curacao jest autonomicznym krajem wchodzącym w skład królestwa Niderlandów, to tubylcy chętnie i płynnie posługują się językiem holenderskim,praktycznie spychając papiamento na druga pozycję. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu,że Curacao jest wymarzonym miejscem dla holenderskich emerytów.
Dzień pierwszy rozpoczęliśmy od drinka z produkowanym na wyspie likierem pomarańczowym- Curacao:)

Po drinku, jak to zazwyczaj bywa, następuje kolacja- obiad ewentualnie. Nie mogłam odmówić sobie typowego na wyspach dania…

GULASZ Z IGUANY

Jednym z popularniejszych dań na Karaibach jest gulasz z tego ślicznego zwierzątka. Po zabiciu, iguana jest patroszona a następnie gotowana w wodzie z przyprawami oraz dużą ilością soli. W smaku, przypomina jak większość egzotycznych specjałów -kurczaka. Bardzo smaczne danie, ale jak w przypadku świnki morskiej, więcej kości niż mięsa, więc potrawa raczej bezsensowna, funkcjonująca na zasadzie homara- więcej roboty i papraniny niż pożytku- konsumpcji.




NENA SANCHEZ

Najbardziej popularną lokalną artystką na wyspie jest Nena Sanchez. Pełne życia jaskrawe kolory mają odzwierciedlać holendersko-karaibski charakter wyspy, a jej prace zdobią murale wokół wyspy, instytucje, hotele oraz prywatne domy. Moim ulubionym motywem jest portret lokalnej kobiety w kapeluszu z kwiatów. Niestety, oryginalna Nena jest stanowczo za droga, jak na moją raczej płytką kieszeń.








CHI CHI – GRUBE BABY:)

Mianem Chi Chi określany jest pewien specyficzny typ kobiet zamieszkujących Curacao. Dawniej, tytuł ten zarezerwowany był wyłącznie dla najstarszej w rodzinie córki, obecnie współczesna Chi Chi to postawna kobieta, o krągłych falujących kształtach, im bardziej falujące- tym lepiej:) I pupie takiej (delikatnie rzecz ujmując), że sama Kim Kardashian mogłaby popaść w kompleksy-oraz koniecznie w kolorowych wałkach we włosach. Im bardziej kolorowe-tym lepiej.


Chi Chi jako symbol wyspy rozpropagowała Serena-artystka z Niemiec, która założyła mini fabrykę gdzie chi chi są produkowane oraz malowane ręcznie. Figurki zdobią restauracje, galerie sztuki, butiki oraz sklepy z pamiątkami. Chi Chi są wszędzie.
















Curacao

Co prawda Curacao nie jest tak sielankowe i urokliwe jak sąsiednia Aruba, ale i tutaj znajduje się kilka fajnych i ciekawych miejsc. Jednym z nich jest rezerwat przyrody Boka zlokalizowany na stosunkowo nieprzyjemnym, kamienistym wybrzeżu z kilkoma zatoczkami z których ku uciesze turystów z ogromnym impetem wystrzeliwują fale morskie.






Do Boka pistol, prowadzi moja chyba najbardziej ulubiona trasa wyspy, którą nazwałam afrykańską drogą. Surowy, przesuszony krajobraz, sepia, wyboista, szutrowa droga, kaktusy- rewelacja:)!.















No i stare, białe solnisko.




Ponieważ Karaiby kojarzone są z totalnym ,,chill outem,,-i całą resztą z chill outem związaną – bardzo często do końca nielegalną;), rajskimi plażami, palmami I drinkiem z parasolką właśnie, zwyczajnie nie mogłam, ba!- nawet mi nie wypadało, chociaż przez jeden dzień nie zamienić się w standardową wczasowiczkę.

Ok, dokładnie kilka godzin, w praktyce 2-3h… na plaży zazwyczaj już po godzinie zaczyna mi się niesamowicie nudzić. Omijam te niebiańskie miejsca szerokim łukiem, ale skoro wylądowałam już na Karaibach-na plaży pojawić się musiałam…nawet jeżeli Curacao I plaże wyspy, nawet w połowie nie dorównują urodzie plażom sąsiedniej Aruby. Są stosunkowo krótkie i poprzecinane nieprzyjaznymi formacjami skalnymi.
p.s. plażowania wystarczy mi na kolejnych kilka lat. Ładnych kilka lat.










Luksus, przepiękne resorty, drinki, słońce, wiecznie dobry humor i przepiękna miejscówka moich przyjaciół…kto wie? Może mogłoby mi się tutaj spodobać?…










Były drinki, było słońce, był szampan wypity w opuszczonym dworku, który nazwałam polem bawełnianym:)






a potem, już tylko pożegnalna kolacja była…

Na otarcie łez, od pewnej ulicznej artystki za bezcen kupiłam może i trochę kiczowatą, ale za to karaibską Matkę Boską. Malowaną ręcznie na drewnie, w dodatku wysadzaną kolorowymi szkiełkami… Zaszalałam, skoro jestem na Karaibach, to Matka Boska winna być czarna, poprosiłam nawet panią artystkę o to, aby namalowała mi czarną Maryję – w tak popularnych przez miejscowe kobiety, kolorowych wałkach we włosach… Pani artystka zgodziła się ochoczo (w pierwszej chwili bałam się gniewu pochodzącej z bogobojnego kraju- Brazylii artystki), artystka przyjęła moją dość nietypową prośbę nie tylko z aprobatą, ale ze zrozumieniem… tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy po kilku dniach, powróciłam odebrać dzieło- ku mojemu zaskoczeniu, na ścianie atelier wisiała moja matka boska w lokach-a dokładniej kolorowy koszmarek. Dzieło wyglądało tak, jakby malował je, co najwyżej! pięciolatek, to zwyczajnie było straszne!!! Na szczęście obok wisiała czarna Matka, bez wałków, za to z pełnymi ustami, afro i w karaibskich kolorach, złapałam więc moją piękną Matkę, która przypominała trochę lalkę barbie, zapłaciłam szybciutko (bojąc się konfrontacji z artystką i momentu w którym będę musiała tłumaczyć, dlaczego nie chcę Matki Boskiej w wałkach, o którą przecież prosiłam, a nerwy mogły i miały prawo mnie ponieść) i nawet nie zapytałam dlaczego moje zlecenie artystka przekazała najwyraźniej swojej kilkuletniej, umorusanej kolorowymi farbkami córeczce. Trudno, tego już raczej nigdy się nie dowiem…